poniedziałek, 31 maja 2010

Park Jordana



Park Jordana, ten najsłynniejszy w Polsce, był częścią koncepcji znanego i cenionego działacza, społecznika, krakowskiego lekarza ginekologa- Henryka Jordana. Jordan to niepospolita osobowość krakowska, z której działalności, pomysłów i realizacji korzystamy po dziś dzień. Ogólnym założeniem jego koncepcji było stworzenie parków zabaw dla dzieci i młodzieży dla podniesienia słabej kultury fizycznej w społeczeństwie.

Był to ewenement nie tylko w skali Polski. Takich parków nie tworzono jeszcze nigdzie. Zważywszy na fakt, że Polska była w niewoli, Jordan musiał liczyć się z wieloma przeciwnościami i oporem władz, które nie były chętne wzbogacaniu jakiejkolwiek kultury w narodzie.

W 1888 roku H. Jordan wystąpił do Rady Miejskiej w Krakowie z wnioskiem o przyznanie mu miejsca na Błoniach krakowskich, w celu zorganizowania, własnymi siłami i kosztem, parku dla dzieci i młodzieży. Uchwałą Rady Miejskiej w 1889 roku przyznano doktorowi 8 hektarów , które zagospodarował według własnej koncepcji.
Rada Miejska w uznaniu zasług dr Jordana, nadała parkowi imię –twórcy kompleksu- Henryka Jordana. Funkcjonuje ono po dziś dzień.
W ogrodzie zabaw znalazły miejsce place do zabaw zręcznościowych dla młodzieży, do gry w piłkę, korty tenisowe, miejsca z przyrządami gimnastycznymi. Nasadzono rozmaite drzewa i wytyczono aleje. Do roku 1914 umiejscowiono wzdłuż alejek popiersia najsłynniejszych Polaków, patriotów, poetów, działaczy społecznych. Wiele z nich stoi do tej pory dzięki Kazimierzowi Łuczywo, który uratował je przed dewastacją wojenną.

Oczywistym jest, że park nie pełnił roli jedynie rekreacyjnej. Był on kolebką przyszłych patriotów, żołnierzy, którzy pod okiem kamiennych, sławnych Polaków hartowali ciało i wzmacniali złamanego polskiego ducha. Aż dziw bierze, że takie przedsięwzięcie nie wzbudziło żadnych podejrzeń ówczesnych władz, że pozwolono na realizację tak patriotycznego projektu.
Pierwotną funkcję, tą bardziej oficjalną, Park Jordana pełni do dziś. Jest piękny i wspaniale utrzymany. Popiersia sławnych Polaków rosną ku mojej ogromnej radości. Krakowianie z wielkim upodobaniem wybierają na spacery właśnie to miejsce. Ja również.

Prowadzam tu swoje dziecko, jeździmy na rolkach. Realizujemy projekty, które same sobie wymyślamy np. dzisiaj szukamy wśród pomników ludzi literatury Polskiej i znajdujemy: Mickiewicz, Kochanowski, Niemcewicz, Słowacki itp., albo samych duchownych, albo naukowców. Dziecko ma za zadanie znaleźć, a mama musi opowiedzieć o nim choć kilka zdań. Tak musi być, tak powinno być.

Zapraszam Was wszystkich do Parku Jordana po łyk dawnych czasów, zdrowego powietrza i atmosfery, którą oddychał dawny Kraków. W Jordanówce dają pyszną kawkę i podobno najlepsze „Hiszpany” w Krakowie








Park Jordana



Park Jordana, ten najsłynniejszy w Polsce, był częścią koncepcji znanego i cenionego działacza, społecznika, krakowskiego lekarza ginekologa- Henryka Jordana. Jordan to niepospolita osobowość krakowska, z której działalności, pomysłów i realizacji korzystamy po dziś dzień. Ogólnym założeniem jego koncepcji było stworzenie parków zabaw dla dzieci i młodzieży dla podniesienia słabej kultury fizycznej w społeczeństwie.

Był to ewenement nie tylko w skali Polski. Takich parków nie tworzono jeszcze nigdzie. Zważywszy na fakt, że Polska była w niewoli, Jordan musiał liczyć się z wieloma przeciwnościami i oporem władz, które nie były chętne wzbogacaniu jakiejkolwiek kultury w narodzie.

W 1888 roku H. Jordan wystąpił do Rady Miejskiej w Krakowie z wnioskiem o przyznanie mu miejsca na Błoniach krakowskich, w celu zorganizowania, własnymi siłami i kosztem, parku dla dzieci i młodzieży. Uchwałą Rady Miejskiej w 1889 roku przyznano doktorowi 8 hektarów , które zagospodarował według własnej koncepcji.
Rada Miejska w uznaniu zasług dr Jordana, nadała parkowi imię –twórcy kompleksu- Henryka Jordana. Funkcjonuje ono po dziś dzień.
W ogrodzie zabaw znalazły miejsce place do zabaw zręcznościowych dla młodzieży, do gry w piłkę, korty tenisowe, miejsca z przyrządami gimnastycznymi. Nasadzono rozmaite drzewa i wytyczono aleje. Do roku 1914 umiejscowiono wzdłuż alejek popiersia najsłynniejszych Polaków, patriotów, poetów, działaczy społecznych. Wiele z nich stoi do tej pory dzięki Kazimierzowi Łuczywo, który uratował je przed dewastacją wojenną.

Oczywistym jest, że park nie pełnił roli jedynie rekreacyjnej. Był on kolebką przyszłych patriotów, żołnierzy, którzy pod okiem kamiennych, sławnych Polaków hartowali ciało i wzmacniali złamanego polskiego ducha. Aż dziw bierze, że takie przedsięwzięcie nie wzbudziło żadnych podejrzeń ówczesnych władz, że pozwolono na realizację tak patriotycznego projektu.
Pierwotną funkcję, tą bardziej oficjalną, Park Jordana pełni do dziś. Jest piękny i wspaniale utrzymany. Popiersia sławnych Polaków rosną ku mojej ogromnej radości. Krakowianie z wielkim upodobaniem wybierają na spacery właśnie to miejsce. Ja również.

Prowadzam tu swoje dziecko, jeździmy na rolkach. Realizujemy projekty, które same sobie wymyślamy np. dzisiaj szukamy wśród pomników ludzi literatury Polskiej i znajdujemy: Mickiewicz, Kochanowski, Niemcewicz, Słowacki itp., albo samych duchownych, albo naukowców. Dziecko ma za zadanie znaleźć, a mama musi opowiedzieć o nim choć kilka zdań. Tak musi być, tak powinno być.

Zapraszam Was wszystkich do Parku Jordana po łyk dawnych czasów, zdrowego powietrza i atmosfery, którą oddychał dawny Kraków. W Jordanówce dają pyszną kawkę i podobno najlepsze „Hiszpany” w Krakowie








środa, 19 maja 2010

Władysław Grabowski


Żeby dobrze zagrać Hamleta,
trzeba być przynajmniej 30 lat na scenie.
30 lat na scenie to 50 lat życia,
a jak się ma 50 lat,
to nie można już grać Hamleta.

W. Grabowski

Przyznam się, że niewiele wiem na temat prywatnego życia Władysława Grabowskiego. Informacje na ten temat są szczątkowe, bądź żadne. W ostatnich latach nie wyszły żadne wspomnienia o aktorze. Być może, znajdują się jakieś w wielkich archiwach muzeum, czy teatrów, starych gazetach i broszurach. Trudno jednak się do nich dostać. Byłabym nawet wdzięczna, gdyby ktoś wzbogacił moją wiedzę, na temat mojego ulubionego aktora.

Urodził się pod konie XIX wieku. Z moich poszukiwań wynika, że pochodził z rodziny szlacheckiej z wielkimi tradycjami. Był potomkiem Członków Sejmu Wielkiego.
Otrzymał aktorskie wykształcenie w Klasie Dramatycznej Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego. Grywał dużo w tetrze scen Łódzkich i Warszawskich. Zdarzyły się także występy w Petersburgu.

W czasach, gdy kino w Polsce jeszcze mocno raczkowało, Grabowski był już angażowany do pierwszych produkcji filmowych. Były to produkcje kina niemego. Kina, które wbrew pozorom różniło się od zwykłej gry w teatrze, a także gry w filmach z późniejszych lat.
Aktor grał gestami, twarzą, przerysowaną mimiką, wręcz karykaturalną postawą. Emocje i zdarzenia, musiały być przedstawiane definitywnie i jednoznacznie.

Tak aktor wspomina swoje pierwsze lata kina:
„Pamiętam pokój przy ulicy Rymarskiej w Warszawie. W tym jednym jedynym pokoju mieściło się filmowe atelier. My, aktorzy, byliśmy wtedy charakteryzowani naprawdę dziwacznie. Najpierw na fioletowo, potem na żółto, a potem jeszcze na kolor cielisty. Kiedy to było? W 1908 roku… (…) Było to coś w rodzaju komedii del arte. Reżyserowano wówczas w szybkim tempie. Parę dni film był gotowy.(…)
Najzabawniejsza była gra aktorów. Ich miny, grymasy, gestykulacja śmieszą nas dziś niezmiernie, gdy oglądamy na ekranie film z tamtych czasów. Wtedy to było na porządku dziennym, inaczej się w ogóle nie grało, gestykulacja zastępowała słowo mówione, a napisy wyjaśniały treść tylko w trudniejszych do zrozumienia miejscach. Aktorkom musiały falować piersi, to był warunek konieczny. Ze wzruszenia, z miłości, ze smutku, czy też bólu. Oczy musiały być bardzo duże. Od wielkości ich zależał wielkość gaży…
Wtedy wszystko trzeba było robić samemu. Obecnie mamy dublerów, którzy zastępują nas w bardziej ryzykownych wyczynach. Pamiętam jak sam wdrapywałem się na wysoki młyn. No- ale było się młodszym…” („W starym polskim kinie”, Stanisław Janicki, KAW, Wa-wa 1985)

W niemych filmach Grabowski miał większe role : „Studenci” (1916), „Cud nad Wisłą” (1921), „Trędowata” (1921).

Gdy nastała nowa era filmu dźwiękowego, aktorzy zyskali inną twarz i dopełnienie swojego wizerunku w postaci głosu. Jednym to poszło „na zdrowie”, drugim zamknęło drogę kariery. Władysław Grabowski stał się aktorem charakterystycznym, głównie komediowym.
Przez całe życie zachował szczupłość i ten sam charakter sylwetki. Głowę nosił dumnie, wysoko, arystokratycznie. Kroczył zawsze powoli i dostojnie ( z wyjątkiem sceny z niesfornym, tytułowym Wacusiem, którego grał Adolf Dymsza). W komediach prezentował zawsze typ szlachcica. Potrafił do swojej sfery podejść z wielkim dystansem i nawet krytycyzmem. W filmie „Dorożkarz nr 13” zagrał hrabiego, który straciwszy majątek i żyjący w skrajnej nędzy, przyjmuje się na „kamerdynera” dorożkarza- szczęściarza.
Znakomity komediowy duet tworzył razem z Mieczysławą Ćwiklińską w filmach” Czy Lucyna to dziewczyna” , „Dodek na froncie”, „Ja tu rządzę”, oraz „Wacuś”
Uwielbiam jego styl gry, świadomy, dowcipny, pełen dystansu, zwłaszcza do siebie. Jego role zawsze były sympatyczne i pełne uroku. Śmieszne, ale nie pozbawione tej arystokratycznej elegancji, czasem nonszalancji.
W czasie wojny występował sporadycznie w teatrze jawnym. Po wojnie wystąpił w dwóch filmach: „Dwie godziny:, „Skarb”.
Reszta pozostaje moim milczeniem, gdyż, tu powstają kolejne luki w moich wiadomościach. Pewnie nastanie nowego systemu w powojennej Polsce, a uprzednio wojna, tak jak innym aktorom, przetrąciły aktorski kręgosłup.
Przeglądając zdjęcia z internetowej bazy zdjęć, natrafiłam na pozowane, zdjęcia aktora w podeszłym wieku. Myślę, że teatr, sztuka pozostały dla niego ważne na zawsze.
Władysława Grabowskiego pochowano na warszawskich Powązkach w Alei Zasłużonych.


FOT: Muzeum Kinematografii w Łodzi







Powyżej scena z Mieczysławą Ćwiklińską, Władysławem Grabowskim, Adolfem Dymszą w filmie "Dodek na froncie"

wtorek, 18 maja 2010

Władysław Grabowski


Żeby dobrze zagrać Hamleta,
trzeba być przynajmniej 30 lat na scenie.
30 lat na scenie to 50 lat życia,
a jak się ma 50 lat,
to nie można już grać Hamleta.

W. Grabowski

Przyznam się, że niewiele wiem na temat prywatnego życia Władysława Grabowskiego. Informacje na ten temat są szczątkowe, bądź żadne. W ostatnich latach nie wyszły żadne wspomnienia o aktorze. Być może, znajdują się jakieś w wielkich archiwach muzeum, czy teatrów, starych gazetach i broszurach. Trudno jednak się do nich dostać. Byłabym nawet wdzięczna, gdyby ktoś wzbogacił moją wiedzę, na temat mojego ulubionego aktora.

Urodził się pod konie XIX wieku. Z moich poszukiwań wynika, że pochodził z rodziny szlacheckiej z wielkimi tradycjami. Był potomkiem Członków Sejmu Wielkiego.
Otrzymał aktorskie wykształcenie w Klasie Dramatycznej Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego. Grywał dużo w tetrze scen Łódzkich i Warszawskich. Zdarzyły się także występy w Petersburgu.

W czasach, gdy kino w Polsce jeszcze mocno raczkowało, Grabowski był już angażowany do pierwszych produkcji filmowych. Były to produkcje kina niemego. Kina, które wbrew pozorom różniło się od zwykłej gry w teatrze, a także gry w filmach z późniejszych lat.
Aktor grał gestami, twarzą, przerysowaną mimiką, wręcz karykaturalną postawą. Emocje i zdarzenia, musiały być przedstawiane definitywnie i jednoznacznie.

Tak aktor wspomina swoje pierwsze lata kina:
„Pamiętam pokój przy ulicy Rymarskiej w Warszawie. W tym jednym jedynym pokoju mieściło się filmowe atelier. My, aktorzy, byliśmy wtedy charakteryzowani naprawdę dziwacznie. Najpierw na fioletowo, potem na żółto, a potem jeszcze na kolor cielisty. Kiedy to było? W 1908 roku… (…) Było to coś w rodzaju komedii del arte. Reżyserowano wówczas w szybkim tempie. Parę dni film był gotowy.(…)
Najzabawniejsza była gra aktorów. Ich miny, grymasy, gestykulacja śmieszą nas dziś niezmiernie, gdy oglądamy na ekranie film z tamtych czasów. Wtedy to było na porządku dziennym, inaczej się w ogóle nie grało, gestykulacja zastępowała słowo mówione, a napisy wyjaśniały treść tylko w trudniejszych do zrozumienia miejscach. Aktorkom musiały falować piersi, to był warunek konieczny. Ze wzruszenia, z miłości, ze smutku, czy też bólu. Oczy musiały być bardzo duże. Od wielkości ich zależał wielkość gaży…
Wtedy wszystko trzeba było robić samemu. Obecnie mamy dublerów, którzy zastępują nas w bardziej ryzykownych wyczynach. Pamiętam jak sam wdrapywałem się na wysoki młyn. No- ale było się młodszym…” („W starym polskim kinie”, Stanisław Janicki, KAW, Wa-wa 1985)

W niemych filmach Grabowski miał większe role : „Studenci” (1916), „Cud nad Wisłą” (1921), „Trędowata” (1921).

Gdy nastała nowa era filmu dźwiękowego, aktorzy zyskali inną twarz i dopełnienie swojego wizerunku w postaci głosu. Jednym to poszło „na zdrowie”, drugim zamknęło drogę kariery. Władysław Grabowski stał się aktorem charakterystycznym, głównie komediowym.
Przez całe życie zachował szczupłość i ten sam charakter sylwetki. Głowę nosił dumnie, wysoko, arystokratycznie. Kroczył zawsze powoli i dostojnie ( z wyjątkiem sceny z niesfornym, tytułowym Wacusiem, którego grał Adolf Dymsza). W komediach prezentował zawsze typ szlachcica. Potrafił do swojej sfery podejść z wielkim dystansem i nawet krytycyzmem. W filmie „Dorożkarz nr 13” zagrał hrabiego, który straciwszy majątek i żyjący w skrajnej nędzy, przyjmuje się na „kamerdynera” dorożkarza- szczęściarza.
Znakomity komediowy duet tworzył razem z Mieczysławą Ćwiklińską w filmach” Czy Lucyna to dziewczyna” , „Dodek na froncie”, „Ja tu rządzę”, oraz „Wacuś”
Uwielbiam jego styl gry, świadomy, dowcipny, pełen dystansu, zwłaszcza do siebie. Jego role zawsze były sympatyczne i pełne uroku. Śmieszne, ale nie pozbawione tej arystokratycznej elegancji, czasem nonszalancji.
W czasie wojny występował sporadycznie w teatrze jawnym. Po wojnie wystąpił w dwóch filmach: „Dwie godziny:, „Skarb”.
Reszta pozostaje moim milczeniem, gdyż, tu powstają kolejne luki w moich wiadomościach. Pewnie nastanie nowego systemu w powojennej Polsce, a uprzednio wojna, tak jak innym aktorom, przetrąciły aktorski kręgosłup.
Przeglądając zdjęcia z internetowej bazy zdjęć, natrafiłam na pozowane, zdjęcia aktora w podeszłym wieku. Myślę, że teatr, sztuka pozostały dla niego ważne na zawsze.
Władysława Grabowskiego pochowano na warszawskich Powązkach w Alei Zasłużonych.


FOT: Muzeum Kinematografii w Łodzi







Powyżej scena z Mieczysławą Ćwiklińską, Władysławem Grabowskim, Adolfem Dymszą w filmie "Dodek na froncie"

piątek, 14 maja 2010

Bystrzyca Kłodzka


Nettika po raz kolejny zainspirowała mnie do działania. Mam wystawić 10 zdjęcie ze swojego komputera. W moich zdjęciach panuje porządek. Nie zawsze tak bywało, ale całkiem niedawno posegregowałam i wydzieliłam albumy. Albumy nie są poukładane chronologicznie, tylko tematycznie.

W tamtym roku, odbyłam wspaniałą wycieczkę motocyklową w Kotlinę Kłodzką. Jest to już , chyba, jedno z ostatnich miejsc, gdzie nie dotarła współczesność. To ostatnie lata, kiedy można ją zobaczyć spokojną, surową, prawie nietkniętą.
Sytuacja zmienia się z roku na rok. Zdaje się, że gminy pozyskują coraz więcej funduszy na modernizację miast i dróg. Mimo to, nadal jest cudownie spokojne, choć nie dla motocyklistów. Drogi, zwłaszcza te trakty, ciągnące się przez lasy, pamiętają jeszcze czasy, kiedy kotlina była pod niemiecką jurysdykcją.

Dotarliśmy w wiele ciekawych i pięknych zakątków tej krainy. W Międzygórzu zwiedziliśmy malowniczą osadę i piękny, wielki wodospad. W Kłodzku ogromną, monumentalną twierdzę. W Dusznikach, Park Zdrojowy, no i oczywiście Dworek Chopina (nie mogło być inaczej). W Kudowie, leżąc na trawniku, słuchaliśmy występów orkiestr. W Czermnej z zadumą zwiedziliśmy Kaplicę Czaszek. Na Szczeliniec nie chciało nam się wchodzić w motocyklowych strojach,bo groziło nam przegrzanie. Jeszcze zwiedziliśmy ekskluzywną Polanicę, no i oczywiście perłę architektury na skale europejską - Bystrzycę Kłodzką.

Miasto unikatowe, jedyne w swoim rodzaju. Osadzone malowniczo na wzgórzu. Ścisła, zwarta zabudowa, poskręcane, wąskie uliczki. Wysokie, niedostępne mury, przedzielone gdzieniegdzie wejściem i schodami. Typowe miasto obronne.
Teraz bardzo stare i zniszczone, nieremontowane i niezadbane. Tu każdy budynek ma informację, że jest zabytkiem chronionym prawem. Widzę, że to wszystko, co na razie robi się, aby ocalić to wspaniałe miasto.
Trafiłam na miejscowy, bardzo stary cmentarz. Ponieważ uwielbiam stare cmentarze, więc i ten, bardzo cudowny, musiałam sfotografować.

U wejścia, stoi marmurowy głaz z napisem:

"Na tym miejscu, spoczywają dawni niemieccy mieszkańcy Bystrzycy Kłodzkiej i okolic, którzy mieli tu swoją ojczyznę do roku 1946. Módlmy się za ich dusze i wzajemne zrozumienie, między Naszymi Narodami"
Heimatguppe Habelschwerdt
A.D 2006

Leżą sobie spokojni, w szacunku obecnych mieszkańców. Dziejowe losy sprowadziły do Bystrzycy polskich osadników. Ta ziemia została im dana i ją objęli, jako swoją ojczyznę. Ta wspólnota ich łączy Niemców i Polaków. Widziałam świeczkę na grobie i świeże kwiaty.
Modlę się za dusze zmarłych i za to miasto, któremu należy się szczególna opieka i troska.

P.S.
Zapraszam Was wszystkich, którzy chcecie wziąć udział. Umieśćcie 10 zdjęcie ze swego komputera.

Bystrzyca Kłodzka


Nettika po raz kolejny zainspirowała mnie do działania. Mam wystawić 10 zdjęcie ze swojego komputera. W moich zdjęciach panuje porządek. Nie zawsze tak bywało, ale całkiem niedawno posegregowałam i wydzieliłam albumy. Albumy nie są poukładane chronologicznie, tylko tematycznie.

W tamtym roku, odbyłam wspaniałą wycieczkę motocyklową w Kotlinę Kłodzką. Jest to już , chyba, jedno z ostatnich miejsc, gdzie nie dotarła współczesność. To ostatnie lata, kiedy można ją zobaczyć spokojną, surową, prawie nietkniętą.
Sytuacja zmienia się z roku na rok. Zdaje się, że gminy pozyskują coraz więcej funduszy na modernizację miast i dróg. Mimo to, nadal jest cudownie spokojne, choć nie dla motocyklistów. Drogi, zwłaszcza te trakty, ciągnące się przez lasy, pamiętają jeszcze czasy, kiedy kotlina była pod niemiecką jurysdykcją.

Dotarliśmy w wiele ciekawych i pięknych zakątków tej krainy. W Międzygórzu zwiedziliśmy malowniczą osadę i piękny, wielki wodospad. W Kłodzku ogromną, monumentalną twierdzę. W Dusznikach, Park Zdrojowy, no i oczywiście Dworek Chopina (nie mogło być inaczej). W Kudowie, leżąc na trawniku, słuchaliśmy występów orkiestr. W Czermnej z zadumą zwiedziliśmy Kaplicę Czaszek. Na Szczeliniec nie chciało nam się wchodzić w motocyklowych strojach,bo groziło nam przegrzanie. Jeszcze zwiedziliśmy ekskluzywną Polanicę, no i oczywiście perłę architektury na skale europejską - Bystrzycę Kłodzką.

Miasto unikatowe, jedyne w swoim rodzaju. Osadzone malowniczo na wzgórzu. Ścisła, zwarta zabudowa, poskręcane, wąskie uliczki. Wysokie, niedostępne mury, przedzielone gdzieniegdzie wejściem i schodami. Typowe miasto obronne.
Teraz bardzo stare i zniszczone, nieremontowane i niezadbane. Tu każdy budynek ma informację, że jest zabytkiem chronionym prawem. Widzę, że to wszystko, co na razie robi się, aby ocalić to wspaniałe miasto.
Trafiłam na miejscowy, bardzo stary cmentarz. Ponieważ uwielbiam stare cmentarze, więc i ten, bardzo cudowny, musiałam sfotografować.

U wejścia, stoi marmurowy głaz z napisem:

"Na tym miejscu, spoczywają dawni niemieccy mieszkańcy Bystrzycy Kłodzkiej i okolic, którzy mieli tu swoją ojczyznę do roku 1946. Módlmy się za ich dusze i wzajemne zrozumienie, między Naszymi Narodami"
Heimatguppe Habelschwerdt
A.D 2006

Leżą sobie spokojni, w szacunku obecnych mieszkańców. Dziejowe losy sprowadziły do Bystrzycy polskich osadników. Ta ziemia została im dana i ją objęli, jako swoją ojczyznę. Ta wspólnota ich łączy Niemców i Polaków. Widziałam świeczkę na grobie i świeże kwiaty.
Modlę się za dusze zmarłych i za to miasto, któremu należy się szczególna opieka i troska.

P.S.
Zapraszam Was wszystkich, którzy chcecie wziąć udział. Umieśćcie 10 zdjęcie ze swego komputera.

czwartek, 13 maja 2010

Mendelssohn


W tym roku, V Dni Muzyki Feliksa Mendelssohna, powiązane są z przypadającą w tym roku dwusetną rocznicą urodzin Fryderyka Chopina i Roberta Schumanna. Organizatorzy w tym roku podkreślili szczególną rolę przyjaźni w życiu kompozytora, ze szczególnym akcentem na dobre relacje i wzajemny podziw z Chopinem, oraz zawodową, muzyczną i czysto ludzką przyjaźnią z Schumanem.

Autor krótkiej notki w biuletynie imprezy, Maciej Negrey, przytoczył słowa kompozytora:

„Jako pianista jest teraz Chopin jednym z najpierwszych. Robi zupełnie nowe rzeczy, jak Paganini na swych skrzypcach”, „ …był tu Chopin.…Miło było obcować znów z prawdziwym muzykiem, nie z takimi pół-wirtuozami i pół-klasykami , którzy chcieliby w muzyce połączyć dostojeństwo cnoty z rozkoszą grzechu, lecz takim, co ma swój własny, wyraźnie wytknięty kierunek…”

W tym samym biuletynie, autor podkreślił także wielki szacunek i oddanie Chopina Mendelssohnowi:
„Pozwoli Pan przypomnieć sobie, że jeśli nawet posiada Pan przyjaciół i wielbicieli bardziej Mu bliskich i godniejszych, to nie posiada Pan bardziej Mu życzliwego”

Delikatność, wysublimowanie i szczególna Chopinowska czułość, jak zwykle, jaśnieje, lecz to Mendelssohnowi poświęcone są te dni.
Dlatego moją miłość do Chopina trzymam na wodzy, aby nie przytłumiła wrażenia, jakie zrobił na mnie jeden z koncertów, które jeszcze trwają w ramach Dni Muzyki Feliksa Mendelssohna.
Koncert organowy w Bazylice OO. Dominikanów w Krakowie. Profesor Andrzej Białko wykonał 7 dzieł organowych: Mendelssohna, Bacha i Liszta.
Czegóż innego, jak wirtuozerskich wykonań można było się spodziewać. Przeżycie czysto zmysłowo i fizycznie szalenie przyjemne i wzniosłe. Jak zawsze podczas koncertów organowych.
Przed nami jeszcze kilka koncertów i prezentacji w Centrum Kultury Żydowskiej w Krakowie, ul. Meiselsa 17.
Serdecznie polecam.



Mendelssohn


W tym roku, V Dni Muzyki Feliksa Mendelssohna, powiązane są z przypadającą w tym roku dwusetną rocznicą urodzin Fryderyka Chopina i Roberta Schumanna. Organizatorzy w tym roku podkreślili szczególną rolę przyjaźni w życiu kompozytora, ze szczególnym akcentem na dobre relacje i wzajemny podziw z Chopinem, oraz zawodową, muzyczną i czysto ludzką przyjaźnią z Schumanem.

Autor krótkiej notki w biuletynie imprezy, Maciej Negrey, przytoczył słowa kompozytora:

„Jako pianista jest teraz Chopin jednym z najpierwszych. Robi zupełnie nowe rzeczy, jak Paganini na swych skrzypcach”, „ …był tu Chopin.…Miło było obcować znów z prawdziwym muzykiem, nie z takimi pół-wirtuozami i pół-klasykami , którzy chcieliby w muzyce połączyć dostojeństwo cnoty z rozkoszą grzechu, lecz takim, co ma swój własny, wyraźnie wytknięty kierunek…”

W tym samym biuletynie, autor podkreślił także wielki szacunek i oddanie Chopina Mendelssohnowi:
„Pozwoli Pan przypomnieć sobie, że jeśli nawet posiada Pan przyjaciół i wielbicieli bardziej Mu bliskich i godniejszych, to nie posiada Pan bardziej Mu życzliwego”

Delikatność, wysublimowanie i szczególna Chopinowska czułość, jak zwykle, jaśnieje, lecz to Mendelssohnowi poświęcone są te dni.
Dlatego moją miłość do Chopina trzymam na wodzy, aby nie przytłumiła wrażenia, jakie zrobił na mnie jeden z koncertów, które jeszcze trwają w ramach Dni Muzyki Feliksa Mendelssohna.
Koncert organowy w Bazylice OO. Dominikanów w Krakowie. Profesor Andrzej Białko wykonał 7 dzieł organowych: Mendelssohna, Bacha i Liszta.
Czegóż innego, jak wirtuozerskich wykonań można było się spodziewać. Przeżycie czysto zmysłowo i fizycznie szalenie przyjemne i wzniosłe. Jak zawsze podczas koncertów organowych.
Przed nami jeszcze kilka koncertów i prezentacji w Centrum Kultury Żydowskiej w Krakowie, ul. Meiselsa 17.
Serdecznie polecam.



wtorek, 11 maja 2010

Piwnica pod...




Czy można skojarzyć Piwnicę pod Baranami inaczej niż z Krakowem? Ta charakterystyczna atmosfera. Mistyczna historia , która na trwałe wgryzła się w Kraków i stała się częścią jego bytu. Pogrążę się w lekturze z niekłamaną przyjemnością.

***



Anioły są na świecie, a ich działanie można zobaczyć, kiedy się patrzy w oczy człowieka. Niemal odczuwa się muśnięcie ich skrzydeł.
Troskliwi, wierni druhowie towarzyszą bez zmęczenia naszemu ziemskiemu bytowi. Widzę ich działanie w dobru, które dajemy sobie wzajemnie.
Jolanto- dziękuję Ci za pamięć, dobre słowo i radość, którą mi sprawiłaś tą wspaniałą książką. Uśmiech jak banan, nie schodzi mi z twarzy. Z repertuaru Piwnicy pod Baranami wybrałam jeden utwór dla Ciebie:

Anioł mój lewy
Mordkę ma białą jak spaniel
Od żalu bólu i mleka
Czeka na Boskie skaranie
Sen ma na ciężkich powiekach


Przyszedł dziś do mnie w zastępstwie
Na ogół wpada ten prawy
Mój anioł lewy ma pecha
Od szkód i od wszelkiej zabawy


Strzeż mnie aniele strzeż
Jutro i tak Ci ucieknę
Lecz zanim znajdę się w piekle
Strzeż mnie aniele strzeż


Najpierw mi grzechy przekłada
Trochę niepewnie na wadze
Te słodkie jak czekolada
Nie są niestety w przewadze


Ciężkie i całkiem śmiertelne
Mylą się grzechy lewemu
Gdy scholastyczny ma problem
Śpiewam mu zamiast refrenu


Strzeż mnie aniele strzeż...


Mordkę jak spaniel ma białą
A oczy dobre jak niebo
Choć mu się kiedyś zdawało

Że najważniejszą potrzebą
Jest równowaga na szalkach


To już go nawet nie drażni
Że się przydaje tak często
Ten fałszowany odważnik

Strzeż mnie aniele strzeż


Tekst: Robert Kasprzycki, Muzyka: Adrian Konarski

Książka: Piwnica pod Baranami , Joanna Olczak-Ronikier, 1997 Prószyński i S-ka

Piwnica pod...




Czy można skojarzyć Piwnicę pod Baranami inaczej niż z Krakowem? Ta charakterystyczna atmosfera. Mistyczna historia , która na trwałe wgryzła się w Kraków i stała się częścią jego bytu. Pogrążę się w lekturze z niekłamaną przyjemnością.

***



Anioły są na świecie, a ich działanie można zobaczyć, kiedy się patrzy w oczy człowieka. Niemal odczuwa się muśnięcie ich skrzydeł.
Troskliwi, wierni druhowie towarzyszą bez zmęczenia naszemu ziemskiemu bytowi. Widzę ich działanie w dobru, które dajemy sobie wzajemnie.
Jolanto- dziękuję Ci za pamięć, dobre słowo i radość, którą mi sprawiłaś tą wspaniałą książką. Uśmiech jak banan, nie schodzi mi z twarzy. Z repertuaru Piwnicy pod Baranami wybrałam jeden utwór dla Ciebie:

Anioł mój lewy
Mordkę ma białą jak spaniel
Od żalu bólu i mleka
Czeka na Boskie skaranie
Sen ma na ciężkich powiekach


Przyszedł dziś do mnie w zastępstwie
Na ogół wpada ten prawy
Mój anioł lewy ma pecha
Od szkód i od wszelkiej zabawy


Strzeż mnie aniele strzeż
Jutro i tak Ci ucieknę
Lecz zanim znajdę się w piekle
Strzeż mnie aniele strzeż


Najpierw mi grzechy przekłada
Trochę niepewnie na wadze
Te słodkie jak czekolada
Nie są niestety w przewadze


Ciężkie i całkiem śmiertelne
Mylą się grzechy lewemu
Gdy scholastyczny ma problem
Śpiewam mu zamiast refrenu


Strzeż mnie aniele strzeż...


Mordkę jak spaniel ma białą
A oczy dobre jak niebo
Choć mu się kiedyś zdawało

Że najważniejszą potrzebą
Jest równowaga na szalkach


To już go nawet nie drażni
Że się przydaje tak często
Ten fałszowany odważnik

Strzeż mnie aniele strzeż


Tekst: Robert Kasprzycki, Muzyka: Adrian Konarski

Książka: Piwnica pod Baranami , Joanna Olczak-Ronikier, 1997 Prószyński i S-ka

niedziela, 9 maja 2010

Bilecik


Znów musiałam pójść na pocztę. Takie eskapady wprawiają mnie w zły humor. Zwykle wiem, co tam zastanę. Dostałam bilet 657. Przede mną do okienka było dwadzieścia osób. W sumie nie tak źle, bywało gorzej, ale miejsca siedzące zajęte były przez emerytów, którzy zawsze mają czas. Młodzi, niecierpliwi zwykle wychodzą i co 5 minut wracają ( dzięki temu wietrzą) by zobaczyć jak posunęła się kolejka. Spokojnie mogliby sprawdzać co 15 minut.

Zadziwiającą właściwość mają panie w okienku. Odnoszę wrażenie, że kryterium doboru pracowniczego, jest prędkość obsługi klienta. Im wolniejsza i flegmatyczniejsza, tym lepsza. Na marginesie, płace tych pań, nie zachęcają do gorliwości i szybkości. W końcu nie dostają procentu od załatwionych klientów. Więc spokojnie mogą sobie klepać jednym palcem w komputer, pochuchać na pieczątkę, zmienić datę w pieczątce, spytać koleżankę, szukać znaczka, kaligraficznie wypisywać świstek. 0statni bastion poprzedniego systemu. Tu kolejki nigdy nie zawodzą, bez względu na porę dnia.

Każdy kto tu przyjdzie, marzy, żeby poszło jak najszybciej. Złości się, jak petent przy okienku marudzi, a gdy sam stanie, przestaje mu zależeć na szybkości. Ze złośliwą satysfakcją celebruje moment pobytu przy okienku. Adresuje koperty, szuka pieniędzy w portfelu, liże znaczek, rozglądając się z satysfakcją na boki. Zapomina, że przed chwilą zgrzytał zębami na podobnie zachowującego się samoluba.
Niestety zrobiłam podobne, wypisywałam kopertę, polecony, poprosiłam o zwilżenie gąbki do znaczków, a kiedy wychodziłam, odprowadzały mnie nienawistne spojrzenia numerków od 657 w górę. No i na kogo ja się złoszczę? Na siebie przecież się złoszczę!

Istnieją jeszcze klienci, a ta grupa jest najbardziej dokuczliwa, którzy uważają, że kolejki ich nie dotyczą. Oni przecież chcą tylko spytać, bardzo się spieszą itp. Podchodzą do okienka, kiedy zwykły kolejkowy stacz straci czujność. Są przy tym impertynenccy, roszczeniowi i bardzo pewni siebie. Ten ich tupet sprawia, że często są puszczani po za kolejnością za przyzwoleniem ogółu.

*

Bileciki dostają wszyscy bez wyjątku. Na poczcie, w banku, urzędzie, kinie, samolocie, autobusie, na parkingu, w przychodni. Jednym słowem wszędzie. Ma to na celu wprowadzenie porządku społecznego, zapewniającego uśredniony komfort. Powszechna niechęć do bilecików, skojarzonych z pewnego rodzaju usługami jest co najmniej dziwna.

Często dominuje tu chęć uzyskania poza biletem, czyli usługą dostępną dla wszystkich, czegoś więcej niż bilet przewiduje, a wiec specjalnego potraktowania. Tam gdzie są kolejki, załatwienia sprawy, jako priorytet. W teatrze, dostania loży dla VIPów. W urzędzie, pozytywnie rozpatrzonej sprawy od ręki. W autobusie miejsca siedzącego. W banku wyjątkowo niskiego kredytu. W sklepie indywidualnej bonifikaty. Gdy policjant złapie na przekroczeniu przepisów drogowych, ze względu na tysiąc wyjątkowych powodów przedstawianych z wyjątkową pomysłowością, oczekuje się specjalnego potraktowania w postaci braku mandatu. A wszystko to dlatego, że człowiek chce się czuć wywyższony ponad innych, jedyny i wyjątkowy.
Świadomość ustawiania nas w socjalnej równości jest nie do zniesienia, co potwierdzają powyższe, tylko wybrane przykłady.

Istnieją jednak przywileje, które wywyższają niektórych spośród nas. Ideałem jest, aby najbardziej godni z nas, zasłużeni i mądrzy, otrzymywali mandat, który jest zaszczytem i nobilitacją. „Mandat społeczny” to skroplone zaufanie do człowieka wybranego i wyjątkowego .

Tymczasem ów „mandat” otwiera wszystkie drzwi, rezerwuje wszędzie najlepsze miejsca, załatwia sprawy poza kolejnością, rezerwuje wygody, luksus, daje prawo czucia się lepszym i ważniejszym, często bezkarnym. Takie pojęcie „mandatu społecznego”, ku mojemu ubolewaniu, staje się niejednokrotnie jego istotą i najwyższą wartością jego posiadania.


Najważniejszym spośród takich wyróżnień jest „immunitet”, który w założeniu ogólnym, daje nietykalność. Powstanie takiego przywileju, w prostym pojęciu, dało jego posiadaczowi ochronę przed ludźmi i prawem. Dało gwarancję niezależności działania określonym osobom. Co jest mocno uzasadnione i konieczne w demokratycznym społeczeństwie. Czemu zatem „immunitet” kojarzy się często ze słowami- „ponad prawem” i „bezkarny”? Co tu nie gra?

W tym wszystkim chyba zawodzi człowiek, jego próżność i egoistyczna chęć wywyższania się ponad innymi. Słabość człowieka w tych eksponowanych wyróżnieniach jest tak boleśnie widoczna i dojmująca.

Oto mądre i dobre założenia demokratyczne, wykrzywiają się na kształt gombrowiczowskiej gęby.
A my, zwykli, grzeczni kolejkowicze, wybieramy się po rozum do głowy, jak sójka za morze. Tam nie ma kolejek. Zamiast pomyśleć, wolimy, aż ktoś wtłoczy nam do głowy gotową, grzecznie ułożoną myśl, sformułowaną przez prężnego socjotechnika. Orwellowski świecie odejdź!

sobota, 8 maja 2010

Bilecik


Znów musiałam pójść na pocztę. Takie eskapady wprawiają mnie w zły humor. Zwykle wiem, co tam zastanę. Dostałam bilet 657. Przede mną do okienka było dwadzieścia osób. W sumie nie tak źle, bywało gorzej, ale miejsca siedzące zajęte były przez emerytów, którzy zawsze mają czas. Młodzi, niecierpliwi zwykle wychodzą i co 5 minut wracają ( dzięki temu wietrzą) by zobaczyć jak posunęła się kolejka. Spokojnie mogliby sprawdzać co 15 minut.

Zadziwiającą właściwość mają panie w okienku. Odnoszę wrażenie, że kryterium doboru pracowniczego, jest prędkość obsługi klienta. Im wolniejsza i flegmatyczniejsza, tym lepsza. Na marginesie, płace tych pań, nie zachęcają do gorliwości i szybkości. W końcu nie dostają procentu od załatwionych klientów. Więc spokojnie mogą sobie klepać jednym palcem w komputer, pochuchać na pieczątkę, zmienić datę w pieczątce, spytać koleżankę, szukać znaczka, kaligraficznie wypisywać świstek. 0statni bastion poprzedniego systemu. Tu kolejki nigdy nie zawodzą, bez względu na porę dnia.

Każdy kto tu przyjdzie, marzy, żeby poszło jak najszybciej. Złości się, jak petent przy okienku marudzi, a gdy sam stanie, przestaje mu zależeć na szybkości. Ze złośliwą satysfakcją celebruje moment pobytu przy okienku. Adresuje koperty, szuka pieniędzy w portfelu, liże znaczek, rozglądając się z satysfakcją na boki. Zapomina, że przed chwilą zgrzytał zębami na podobnie zachowującego się samoluba.
Niestety zrobiłam podobne, wypisywałam kopertę, polecony, poprosiłam o zwilżenie gąbki do znaczków, a kiedy wychodziłam, odprowadzały mnie nienawistne spojrzenia numerków od 657 w górę. No i na kogo ja się złoszczę? Na siebie przecież się złoszczę!

Istnieją jeszcze klienci, a ta grupa jest najbardziej dokuczliwa, którzy uważają, że kolejki ich nie dotyczą. Oni przecież chcą tylko spytać, bardzo się spieszą itp. Podchodzą do okienka, kiedy zwykły kolejkowy stacz straci czujność. Są przy tym impertynenccy, roszczeniowi i bardzo pewni siebie. Ten ich tupet sprawia, że często są puszczani po za kolejnością za przyzwoleniem ogółu.

*

Bileciki dostają wszyscy bez wyjątku. Na poczcie, w banku, urzędzie, kinie, samolocie, autobusie, na parkingu, w przychodni. Jednym słowem wszędzie. Ma to na celu wprowadzenie porządku społecznego, zapewniającego uśredniony komfort. Powszechna niechęć do bilecików, skojarzonych z pewnego rodzaju usługami jest co najmniej dziwna.

Często dominuje tu chęć uzyskania poza biletem, czyli usługą dostępną dla wszystkich, czegoś więcej niż bilet przewiduje, a wiec specjalnego potraktowania. Tam gdzie są kolejki, załatwienia sprawy, jako priorytet. W teatrze, dostania loży dla VIPów. W urzędzie, pozytywnie rozpatrzonej sprawy od ręki. W autobusie miejsca siedzącego. W banku wyjątkowo niskiego kredytu. W sklepie indywidualnej bonifikaty. Gdy policjant złapie na przekroczeniu przepisów drogowych, ze względu na tysiąc wyjątkowych powodów przedstawianych z wyjątkową pomysłowością, oczekuje się specjalnego potraktowania w postaci braku mandatu. A wszystko to dlatego, że człowiek chce się czuć wywyższony ponad innych, jedyny i wyjątkowy.
Świadomość ustawiania nas w socjalnej równości jest nie do zniesienia, co potwierdzają powyższe, tylko wybrane przykłady.

Istnieją jednak przywileje, które wywyższają niektórych spośród nas. Ideałem jest, aby najbardziej godni z nas, zasłużeni i mądrzy, otrzymywali mandat, który jest zaszczytem i nobilitacją. „Mandat społeczny” to skroplone zaufanie do człowieka wybranego i wyjątkowego .

Tymczasem ów „mandat” otwiera wszystkie drzwi, rezerwuje wszędzie najlepsze miejsca, załatwia sprawy poza kolejnością, rezerwuje wygody, luksus, daje prawo czucia się lepszym i ważniejszym, często bezkarnym. Takie pojęcie „mandatu społecznego”, ku mojemu ubolewaniu, staje się niejednokrotnie jego istotą i najwyższą wartością jego posiadania.


Najważniejszym spośród takich wyróżnień jest „immunitet”, który w założeniu ogólnym, daje nietykalność. Powstanie takiego przywileju, w prostym pojęciu, dało jego posiadaczowi ochronę przed ludźmi i prawem. Dało gwarancję niezależności działania określonym osobom. Co jest mocno uzasadnione i konieczne w demokratycznym społeczeństwie. Czemu zatem „immunitet” kojarzy się często ze słowami- „ponad prawem” i „bezkarny”? Co tu nie gra?

W tym wszystkim chyba zawodzi człowiek, jego próżność i egoistyczna chęć wywyższania się ponad innymi. Słabość człowieka w tych eksponowanych wyróżnieniach jest tak boleśnie widoczna i dojmująca.

Oto mądre i dobre założenia demokratyczne, wykrzywiają się na kształt gombrowiczowskiej gęby.
A my, zwykli, grzeczni kolejkowicze, wybieramy się po rozum do głowy, jak sójka za morze. Tam nie ma kolejek. Zamiast pomyśleć, wolimy, aż ktoś wtłoczy nam do głowy gotową, grzecznie ułożoną myśl, sformułowaną przez prężnego socjotechnika. Orwellowski świecie odejdź!

czwartek, 6 maja 2010

Bzowa Babuleńka


Będąc dziewczyną w bardzo poważnym wieku, lat szesnastu, wpadłam wraz z koleżanką na pomysł całkiem zwyczajny, jednak zwyczajny w wieku ciut młodszym. Był maj, cudna roślinność, bzy, konwalie, trochę deszczu, tak jak teraz.Postanowiłyśmy we dwie, że wybierzemy się na bzy.

Ponieważ same nie posiadałyśmy ogródka, a więc i krzaka bzu na własność, zrozumiałym jest, jaką formę pozyskania bzu wybrałyśmy.
Niedaleko szkoły był sobie stary, drewniany domek. Wydawał się opuszczony, zaniedbany, mocno starawy. Roślinność wokół niego, wybujała, puszczona samopas, rosła planem znanym wyłącznie naturze. Bzy pachniały upojnie, a gałązki konwalii aż gięły się pod ciężarem kielichów. Bardzo kuszący był to widok.

Przechodzenie przez siatkę nie sprawiło żadnych problemów, rwanie kiści bzu również.
Zajęte robieniem bukietów, nie zauważyłyśmy, że w drzwiach domku stoi staruszka. Wyglądała całkiem zwyczajnie- jak babcia. Miała zawiązaną chusteczkę na głowie, stary serdaczek, za duże trepki i laskę. Stało cicho i z uśmiechem się nam przyglądała. Można sobie wyobrazić jak głupio wyglądałyśmy, zastygłe w ruchu, z bukietami w dłoni. Tylko kolor zmieniającej się twarzy, z bladej na purpurę, świadczył, że całkiem nie skamieniałyśmy.

Staruszka stała i wciąż nam się przyglądała z uśmiechem, uśmiechem pełnym dobroci i wyrozumiałości, a nawet radości ze spotkania.Zaprosiła nas do siebie.

Wchodząc do jej domu, zdawało się nam, że przeniosłyśmy się w czasie o sto lat wstecz. Sprzęty, wystrój był ubogi i bardzo stary. Te sprzęty musiały pamiętać XIX wiek. Staruszka okazała się być bardzo samotną, opuszczoną kobietą, a nasze odwiedziny przyjęła z wielką serdecznością. Tym bardziej było nam wstyd.

Nie sposób jest zapomnieć jej pozytywnej energii i dobroci, którą nas obdzielała, jakby błogosławieństwem. Była nie z tego świata. Wciąż nie mogę zrozumieć czemu los skierował nasze kroki w tamtą stronę ... Czy może Opatrzność kierowała naszymi krokami, abyśmy mogły sobie pomóc nawzajem?

Od tamtego wydarzenia odwiedzałyśmy naszą babcię, przynosząc jej aktualnie kwitnące kwiaty, zdobywane na targu. Robiłyśmy zakupy, coś tam pomogłyśmy, ale bardzo krótko.

Nasza Bzowa Babuleńka szybko zmarła. Dowiedziałyśmy się o tym od jej rodziny, która porządkowała jej malutki domeczek.

A teraz po ponad dwudziestu latach, nie ma jej domku, nie ma tych upojnie pachnących krzaków bzu i jej cudownie pobłażliwego uśmiechu, kiedy psociłyśmy..

Dzisiaj tam jest parking i beton- nie tylko na ziemi.
Dlatego nasza pamięć jest taka ważna.

Dzięki Majowej Babci przypomniałam sobie o mojej Bzowej Babuleńce...

Bzowa Babuleńka


Będąc dziewczyną w bardzo poważnym wieku, lat szesnastu, wpadłam wraz z koleżanką na pomysł całkiem zwyczajny, jednak zwyczajny w wieku ciut młodszym. Był maj, cudna roślinność, bzy, konwalie, trochę deszczu, tak jak teraz.Postanowiłyśmy we dwie, że wybierzemy się na bzy.

Ponieważ same nie posiadałyśmy ogródka, a więc i krzaka bzu na własność, zrozumiałym jest, jaką formę pozyskania bzu wybrałyśmy.
Niedaleko szkoły był sobie stary, drewniany domek. Wydawał się opuszczony, zaniedbany, mocno starawy. Roślinność wokół niego, wybujała, puszczona samopas, rosła planem znanym wyłącznie naturze. Bzy pachniały upojnie, a gałązki konwalii aż gięły się pod ciężarem kielichów. Bardzo kuszący był to widok.

Przechodzenie przez siatkę nie sprawiło żadnych problemów, rwanie kiści bzu również.
Zajęte robieniem bukietów, nie zauważyłyśmy, że w drzwiach domku stoi staruszka. Wyglądała całkiem zwyczajnie- jak babcia. Miała zawiązaną chusteczkę na głowie, stary serdaczek, za duże trepki i laskę. Stało cicho i z uśmiechem się nam przyglądała. Można sobie wyobrazić jak głupio wyglądałyśmy, zastygłe w ruchu, z bukietami w dłoni. Tylko kolor zmieniającej się twarzy, z bladej na purpurę, świadczył, że całkiem nie skamieniałyśmy.

Staruszka stała i wciąż nam się przyglądała z uśmiechem, uśmiechem pełnym dobroci i wyrozumiałości, a nawet radości ze spotkania.Zaprosiła nas do siebie.

Wchodząc do jej domu, zdawało się nam, że przeniosłyśmy się w czasie o sto lat wstecz. Sprzęty, wystrój był ubogi i bardzo stary. Te sprzęty musiały pamiętać XIX wiek. Staruszka okazała się być bardzo samotną, opuszczoną kobietą, a nasze odwiedziny przyjęła z wielką serdecznością. Tym bardziej było nam wstyd.

Nie sposób jest zapomnieć jej pozytywnej energii i dobroci, którą nas obdzielała, jakby błogosławieństwem. Była nie z tego świata. Wciąż nie mogę zrozumieć czemu los skierował nasze kroki w tamtą stronę ... Czy może Opatrzność kierowała naszymi krokami, abyśmy mogły sobie pomóc nawzajem?

Od tamtego wydarzenia odwiedzałyśmy naszą babcię, przynosząc jej aktualnie kwitnące kwiaty, zdobywane na targu. Robiłyśmy zakupy, coś tam pomogłyśmy, ale bardzo krótko.

Nasza Bzowa Babuleńka szybko zmarła. Dowiedziałyśmy się o tym od jej rodziny, która porządkowała jej malutki domeczek.

A teraz po ponad dwudziestu latach, nie ma jej domku, nie ma tych upojnie pachnących krzaków bzu i jej cudownie pobłażliwego uśmiechu, kiedy psociłyśmy..

Dzisiaj tam jest parking i beton- nie tylko na ziemi.
Dlatego nasza pamięć jest taka ważna.

Dzięki Majowej Babci przypomniałam sobie o mojej Bzowej Babuleńce...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Warszawa w rozmowach- Justyna Krajewska

Takie pozycje książkowe lubię najbardziej. Biograficzne, historyczne, prawdziwe i klimatyczne. Takie lubię czytać. Dzięki swoim bohaterom au...