środa, 28 kwietnia 2010

Helena Grossówna


Przymioty ciała i ducha, często, dobry Pan Bóg dzieli sprawiedliwie. Jednemu daje rozum, drugiemu klasę, trzeciemu piękną dusze, a jeszcze innemu urodę.
Jej nie poskąpił niczego, prócz lekkiego losu.

Helena Grossówna- jedna z najbardziej rozpoznawalnych aktorek kina przedwojennego. Miała świeżość, delikatność, wdzięk, urodę, dziewczęcość, a jej talent i urok bez przeszkód torował drogę do ludzkich serc. Nie dziwi więc zatem fakt, że była obsadzana w rolach głównych, jako partnerka największych amantów ówczesnego kina.

Zaczęła od tańca. W rodzinnym Toruniu uczęszczała do szkoły baletowej. Śpiewała w chórze kościelnym. Początkowo występowała w teatrach lokalnych jako statystka, potem również w balecie teatralnym. W Paryżu odbyła kursy baletowe pod okiem mistrzów. Po powrocie występowała na deskach Opery Poznańskiej. Założyła nawet własną szkołę baletową.

W Warszawie grywała w teatrach muzycznych. Stąd, do wielkiej kariery, dzielił ją tylko krok. Jej debiutem był film pt „Kochaj tylko mnie”, gdzie zagrała drugoplanową, lecz ważną dla fabuły rolę. Występowała w sławnych warszawskich kabaretach Qui pro Quo i Cyrulik Warszawski. Potem główne role posypały się jak rzęsisty deszcz. Zagrała w siedemnastu przedwojennych, kasowych filmach u boku takich sław jak: Eugeniusz Bodo, Aleksander Żabczyński, Adolf Dymsza, Ludwik Sempoliński, Józef Orwid, Antoni Fertner.

Ze swoim temperamentem i urodą mogła grywać tylko młode, cudowne dziewczyny. Miała wyjątkową świeżość, serdeczny uśmiech, wyrazistą twarz, sylwetkę pełną werwy i życia, dlatego nie dziwne, że publiczność zakochała się w niej na zabój.
Obsadzano ją głównie w filmach lekkich, zwykle w komediach. Grywała młode temperamentne panienki, córki arystokratów i przedsiębiorców ( :Zapomniana Melodia”), grzeczne dziewczyny z dobrego domu, tajemnicze nieznajome ( „Piętro wyżej”, „Paweł i Gaweł”), wesołe służące („Dodek na froncie”). Jej kariera trwały by zapewne o wiele dłużej, gdyby nie wybuch II wojny światowej.

Grossówna rozdział życia z napisem -„kariera filmowa” zamknęła z trzaskiem, otwierając nowy-"walkę z okupantem", a piękne filmowe kreacje zamieniła na żołnierski mundur. Rzadko którą kobietę było by na to stać. Służyła w jednej ze specjalnych komórek AK. Po trzydziestym dziewiątym, w teatrze jawnym, wystąpiła jeszcze kilka razy, ale, chyba szybko zorientowała się, że nie powinna tego robić. W okupowanej Warszawie, prócz służby w AK, pracowała jako kelnerka. Podczas Powstania Warszawskiego, pod pseudonimem „Bystra”, w stopniu porucznika, dowodziła batalionem AK „Sokół”.
Tak wspominają ją podkomendna Teresa Wenta:
„Był moment, kiedy była u nas krwawa dyzenteria. To było coś strasznego. (…) Komendantką dziewcząt była u nas aktorka Helenka Grossówna, przeurocza. Ona mówi: „Wyleczę was.” Było bardzo dużo wina wszędzie w piwnicach. Ona nam grzała wino. Grzane wino jest dobre jak się zrobi z przyprawami, z goździkami i z cukrem chyba. Nic nie było. Rano każda musiała wypić kubek grzanego wina. Od tej pory żadnego wina grzanego nie lubię, niech ono będzie najlepsze. Ale to pomogło.”

Po klęsce Powstania została aresztowana i umieszczona w przejściowym obozie jenieckim Gross-Lubars. Potem wywieziona została do Stalagu VIC Oberlangen. Warunki w obozie były tragiczne. Pomoc Czerwonego Krzyża nie docierała z racji błędnych informacji o likwidacji obozu.

Stalag został wyzwolony przez armię generała Stanisława Maczka, w której oficerem był jej przyszły mąż- Tadeusz Cieśliński. Tam się poznali i powrócili razem do Polski.
Jak się słusznie należy domyślać, w powojennej Polsce nie mogli zaznać spokoju. Żołnierz AK i oficer Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, nie mogli, z przyczyn politycznych, zaznać spokoju i szczęścia w zniewolonej ojczyźnie, o którą tak żarliwie walczyli. Z pewnością spotkało ich wielkie rozczarowanie i bieda.

Helena Grosówna powróciła do zawodu. Pracowała głównie w teatrze „Syrena”. Z przyczyn politycznych kontynuacja kariery, tak nagle przerwanej, nie była wcale możliwa. Pamiętam jej wymowny smutek na twarzy w jednym z kilku filmów, w których zagrała niewielkie role. W ekranizacji  „O dwóch takich co ukradli księżyc”, zagrała matkę urwisów. W takich filmach jak: „Czerwone pończochy”, „Zbrodniarz i panna”, „Niekochana”, zagrała niewielkie, ale (dla mnie) ważne role. W 1964 roku definitywnie zakończyła karierę.

Na emeryturze zajmowała się domem, ogródkiem i wnukiem. Pomimo ciężkich wojennych przeżyć, pomimo niedoli powojennej, pozostała uroczą, skromną, pogodną, cudowną kobietą, którą cudownie się wspomina, a wręcz obowiązkiem jest o niej pamiętać. Ja na pewno nie zapomnę.


Źródła RMF Classic: „Odeon” Stanisław Jasiński- Helena Grosówna
Artykuły prasowe
Materiały Muzeum Powstania Warszawskiego, Wspomnienia Teresy Wenty, Alina Jasińska Matuszewska ( www.1944.pl)
Zdjęcie: fdb.pl

Helena Grossówna


Przymioty ciała i ducha, często, dobry Pan Bóg dzieli sprawiedliwie. Jednemu daje rozum, drugiemu klasę, trzeciemu piękną dusze, a jeszcze innemu urodę.
Jej nie poskąpił niczego, prócz lekkiego losu.

Helena Grossówna- jedna z najbardziej rozpoznawalnych aktorek kina przedwojennego. Miała świeżość, delikatność, wdzięk, urodę, dziewczęcość, a jej talent i urok bez przeszkód torował drogę do ludzkich serc. Nie dziwi więc zatem fakt, że była obsadzana w rolach głównych, jako partnerka największych amantów ówczesnego kina.

Zaczęła od tańca. W rodzinnym Toruniu uczęszczała do szkoły baletowej. Śpiewała w chórze kościelnym. Początkowo występowała w teatrach lokalnych jako statystka, potem również w balecie teatralnym. W Paryżu odbyła kursy baletowe pod okiem mistrzów. Po powrocie występowała na deskach Opery Poznańskiej. Założyła nawet własną szkołę baletową.

W Warszawie grywała w teatrach muzycznych. Stąd, do wielkiej kariery, dzielił ją tylko krok. Jej debiutem był film pt „Kochaj tylko mnie”, gdzie zagrała drugoplanową, lecz ważną dla fabuły rolę. Występowała w sławnych warszawskich kabaretach Qui pro Quo i Cyrulik Warszawski. Potem główne role posypały się jak rzęsisty deszcz. Zagrała w siedemnastu przedwojennych, kasowych filmach u boku takich sław jak: Eugeniusz Bodo, Aleksander Żabczyński, Adolf Dymsza, Ludwik Sempoliński, Józef Orwid, Antoni Fertner.

Ze swoim temperamentem i urodą mogła grywać tylko młode, cudowne dziewczyny. Miała wyjątkową świeżość, serdeczny uśmiech, wyrazistą twarz, sylwetkę pełną werwy i życia, dlatego nie dziwne, że publiczność zakochała się w niej na zabój.
Obsadzano ją głównie w filmach lekkich, zwykle w komediach. Grywała młode temperamentne panienki, córki arystokratów i przedsiębiorców ( :Zapomniana Melodia”), grzeczne dziewczyny z dobrego domu, tajemnicze nieznajome ( „Piętro wyżej”, „Paweł i Gaweł”), wesołe służące („Dodek na froncie”). Jej kariera trwały by zapewne o wiele dłużej, gdyby nie wybuch II wojny światowej.

Grossówna rozdział życia z napisem -„kariera filmowa” zamknęła z trzaskiem, otwierając nowy-"walkę z okupantem", a piękne filmowe kreacje zamieniła na żołnierski mundur. Rzadko którą kobietę było by na to stać. Służyła w jednej ze specjalnych komórek AK. Po trzydziestym dziewiątym, w teatrze jawnym, wystąpiła jeszcze kilka razy, ale, chyba szybko zorientowała się, że nie powinna tego robić. W okupowanej Warszawie, prócz służby w AK, pracowała jako kelnerka. Podczas Powstania Warszawskiego, pod pseudonimem „Bystra”, w stopniu porucznika, dowodziła batalionem AK „Sokół”.
Tak wspominają ją podkomendna Teresa Wenta:
„Był moment, kiedy była u nas krwawa dyzenteria. To było coś strasznego. (…) Komendantką dziewcząt była u nas aktorka Helenka Grossówna, przeurocza. Ona mówi: „Wyleczę was.” Było bardzo dużo wina wszędzie w piwnicach. Ona nam grzała wino. Grzane wino jest dobre jak się zrobi z przyprawami, z goździkami i z cukrem chyba. Nic nie było. Rano każda musiała wypić kubek grzanego wina. Od tej pory żadnego wina grzanego nie lubię, niech ono będzie najlepsze. Ale to pomogło.”

Po klęsce Powstania została aresztowana i umieszczona w przejściowym obozie jenieckim Gross-Lubars. Potem wywieziona została do Stalagu VIC Oberlangen. Warunki w obozie były tragiczne. Pomoc Czerwonego Krzyża nie docierała z racji błędnych informacji o likwidacji obozu.

Stalag został wyzwolony przez armię generała Stanisława Maczka, w której oficerem był jej przyszły mąż- Tadeusz Cieśliński. Tam się poznali i powrócili razem do Polski.
Jak się słusznie należy domyślać, w powojennej Polsce nie mogli zaznać spokoju. Żołnierz AK i oficer Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, nie mogli, z przyczyn politycznych, zaznać spokoju i szczęścia w zniewolonej ojczyźnie, o którą tak żarliwie walczyli. Z pewnością spotkało ich wielkie rozczarowanie i bieda.

Helena Grosówna powróciła do zawodu. Pracowała głównie w teatrze „Syrena”. Z przyczyn politycznych kontynuacja kariery, tak nagle przerwanej, nie była wcale możliwa. Pamiętam jej wymowny smutek na twarzy w jednym z kilku filmów, w których zagrała niewielkie role. W ekranizacji  „O dwóch takich co ukradli księżyc”, zagrała matkę urwisów. W takich filmach jak: „Czerwone pończochy”, „Zbrodniarz i panna”, „Niekochana”, zagrała niewielkie, ale (dla mnie) ważne role. W 1964 roku definitywnie zakończyła karierę.

Na emeryturze zajmowała się domem, ogródkiem i wnukiem. Pomimo ciężkich wojennych przeżyć, pomimo niedoli powojennej, pozostała uroczą, skromną, pogodną, cudowną kobietą, którą cudownie się wspomina, a wręcz obowiązkiem jest o niej pamiętać. Ja na pewno nie zapomnę.


Źródła RMF Classic: „Odeon” Stanisław Jasiński- Helena Grosówna
Artykuły prasowe
Materiały Muzeum Powstania Warszawskiego, Wspomnienia Teresy Wenty, Alina Jasińska Matuszewska ( www.1944.pl)
Zdjęcie: fdb.pl

sobota, 24 kwietnia 2010

Epitafium Abramskiego


D.O.M.
"Tu spoczywając
nędzny grześnik
Jozef Abramski
żebrze westchnienia
do Boga
za dusze swoje
umarł dnia 14 ( miesiąc nieczytelny) 1743
X Szymon bratu swojemu położył.”

To tragiczne wezwanie przyciągnęło mą uwagę. Cóż ten biedny „grzesznik” nabroił w życiu, aby aż tak na wieki oznajmić to wszem i wobec? A może to był tylko taki sprytny zabieg wzbudzenia w przechodniu litość, aby ten w poczuciu chrześcijańskiego obowiązku zmówił modlitwę w intencji biednej duszy?

Kim był ten człowiek, z pewnością się nie dowiem. Jestem wielce dociekliwą osobą, ale nie na tyle, aby wertować olbrzymie tomiska ksiąg parafialnych sprzed wieków i to jeszcze w kościele Mariackim. Może gdzieś istnieją jego potomkowie. Może coś o nim wiedzą, może...

Jedno jest pewne. Nie należało się to każdemu. Umieszczenie marmurowej płyty z epitafium na zewnętrznych murach kościoła Mariackiego, świadczyło, że nie pochodził z mało znaczącej rodziny, a w każdym razie, nie z mało zamożnej. Umieszczenie takiej płyty wiązało się z datkiem na kościół. Było to oczywiste i ogólnie przyjęte, a zamożni ludzie często zadziwiali swoją hojnością w tej materii. O czym może świadczyć mnogość ołtarzy, kaplic i tablic.
Dlaczego akurat kościół Mariacki?

Mało kto wie, że wokół niego, jeszcze do końca XVIII w., istniał kilkusetletni cmentarz (od XIII w). Plac Mariacki, na którym dzisiaj jest fontanna, to właśnie było główne miejsce pochówku mieszczan. Teraźniejszy kościół pw. Św. Barbary, był kaplicą cmentarną, którą z wiekami powiększano i rozbudowywano. Dopiero przepisy sanitarne wprowadzone pod koniec XVIII wieku, zakazujące pochówku zmarłych w granicach miasta, spowodowały zamknięcie nekropolii. Od tej pory głównym miejscem pochówku Krakowian stały się Rakowice.

Jednak jeśli przejdziecie się dookoła kościoła i uważnie obejrzycie mury- znajdziecie wiele próśb o modlitwę za zmarłych z różnych wieków. Tablice nierzadko wzruszające. Wiele ludzkich losów zapisanych w postaci epitafium i próśb o modlitwę.

Tablica z dramatycznym wydźwiękiem, Ś.P. Abramskiego, skłoniła mnie do zapoznania się z ówczesnymi kanonami, „modami” tekstów nagrobnych. D.O.M. to skrót od łacińskiego D[eo]. O[ptimo]. M[aximo], czyli Bogu, Najlepszemu, Najwyższemu.

W zależności od stopnia zamożności rodziny, fundowano zmarłym od kaplic kościelnych, po ołtarze, ołtarzyki, tablice w kościele, płyty i tablice z epitafium. Tekst jaki zamieszczano ku czci zmarłego był rozmaity. Od łacińskich sentencji począwszy, poprzez wiersze poetów i wierszokletów, skończywszy na wymienianiu zasług doczesnych i funkcji zawodowych i społecznych. Co więcej zapobiegliwi, układali za życia swoje epitafia. Szczególnie jedno dało mi obraz sytuacji. Napis na grobie księdza, któremu na własne życzenie umieszczono ten napis:

"Żebrze westchnienia do Zbawiciela
Pana za dusze swoie xiadz tuteyszy
Piotr nayniegodnieyszy grzesznik wielki zmarły
roku 1767 dni 20 maia”

Indukcyjnym uogólnieniem dochodzę do wniosku, że imć Abramski mógł polecić swojej rodzinie ten wpis, aby ukazać swoją bezdenną pokorę, świadomość grzeszności śmiertelnego życia, nadziei na szczęśliwość wieczną dzięki „westchnieniu” żyjących. Jego małość wobec wieczności nie wstydziła się okazać w trwałym wpisie jego rodzina. Rozmyślam zatem, że tak naprawdę nie był to wielki grzesznik, a zwykły, nawet pobożny człowiek, którego bliscy, świadomi nieprawdziwości tych słów- „nędzny grzesznik”, jak i pewności nienagannej opinii „exitusa”, nie wstydzili się wpisać tego epitafium. O niewybredny żart nikogo nie podejrzewam.

Moje westchnienie dla Niego: Wieczny odpoczynek..

Epitafium Abramskiego


D.O.M.
"Tu spoczywając
nędzny grześnik
Jozef Abramski
żebrze westchnienia
do Boga
za dusze swoje
umarł dnia 14 ( miesiąc nieczytelny) 1743
X Szymon bratu swojemu położył.”

To tragiczne wezwanie przyciągnęło mą uwagę. Cóż ten biedny „grzesznik” nabroił w życiu, aby aż tak na wieki oznajmić to wszem i wobec? A może to był tylko taki sprytny zabieg wzbudzenia w przechodniu litość, aby ten w poczuciu chrześcijańskiego obowiązku zmówił modlitwę w intencji biednej duszy?

Kim był ten człowiek, z pewnością się nie dowiem. Jestem wielce dociekliwą osobą, ale nie na tyle, aby wertować olbrzymie tomiska ksiąg parafialnych sprzed wieków i to jeszcze w kościele Mariackim. Może gdzieś istnieją jego potomkowie. Może coś o nim wiedzą, może...

Jedno jest pewne. Nie należało się to każdemu. Umieszczenie marmurowej płyty z epitafium na zewnętrznych murach kościoła Mariackiego, świadczyło, że nie pochodził z mało znaczącej rodziny, a w każdym razie, nie z mało zamożnej. Umieszczenie takiej płyty wiązało się z datkiem na kościół. Było to oczywiste i ogólnie przyjęte, a zamożni ludzie często zadziwiali swoją hojnością w tej materii. O czym może świadczyć mnogość ołtarzy, kaplic i tablic.
Dlaczego akurat kościół Mariacki?

Mało kto wie, że wokół niego, jeszcze do końca XVIII w., istniał kilkusetletni cmentarz (od XIII w). Plac Mariacki, na którym dzisiaj jest fontanna, to właśnie było główne miejsce pochówku mieszczan. Teraźniejszy kościół pw. Św. Barbary, był kaplicą cmentarną, którą z wiekami powiększano i rozbudowywano. Dopiero przepisy sanitarne wprowadzone pod koniec XVIII wieku, zakazujące pochówku zmarłych w granicach miasta, spowodowały zamknięcie nekropolii. Od tej pory głównym miejscem pochówku Krakowian stały się Rakowice.

Jednak jeśli przejdziecie się dookoła kościoła i uważnie obejrzycie mury- znajdziecie wiele próśb o modlitwę za zmarłych z różnych wieków. Tablice nierzadko wzruszające. Wiele ludzkich losów zapisanych w postaci epitafium i próśb o modlitwę.

Tablica z dramatycznym wydźwiękiem, Ś.P. Abramskiego, skłoniła mnie do zapoznania się z ówczesnymi kanonami, „modami” tekstów nagrobnych. D.O.M. to skrót od łacińskiego D[eo]. O[ptimo]. M[aximo], czyli Bogu, Najlepszemu, Najwyższemu.

W zależności od stopnia zamożności rodziny, fundowano zmarłym od kaplic kościelnych, po ołtarze, ołtarzyki, tablice w kościele, płyty i tablice z epitafium. Tekst jaki zamieszczano ku czci zmarłego był rozmaity. Od łacińskich sentencji począwszy, poprzez wiersze poetów i wierszokletów, skończywszy na wymienianiu zasług doczesnych i funkcji zawodowych i społecznych. Co więcej zapobiegliwi, układali za życia swoje epitafia. Szczególnie jedno dało mi obraz sytuacji. Napis na grobie księdza, któremu na własne życzenie umieszczono ten napis:

"Żebrze westchnienia do Zbawiciela
Pana za dusze swoie xiadz tuteyszy
Piotr nayniegodnieyszy grzesznik wielki zmarły
roku 1767 dni 20 maia”

Indukcyjnym uogólnieniem dochodzę do wniosku, że imć Abramski mógł polecić swojej rodzinie ten wpis, aby ukazać swoją bezdenną pokorę, świadomość grzeszności śmiertelnego życia, nadziei na szczęśliwość wieczną dzięki „westchnieniu” żyjących. Jego małość wobec wieczności nie wstydziła się okazać w trwałym wpisie jego rodzina. Rozmyślam zatem, że tak naprawdę nie był to wielki grzesznik, a zwykły, nawet pobożny człowiek, którego bliscy, świadomi nieprawdziwości tych słów- „nędzny grzesznik”, jak i pewności nienagannej opinii „exitusa”, nie wstydzili się wpisać tego epitafium. O niewybredny żart nikogo nie podejrzewam.

Moje westchnienie dla Niego: Wieczny odpoczynek..

czwartek, 22 kwietnia 2010

Sonka


Kiedy król Władysław Jagiełło umierał, przeżywszy ok. 83 lata, a był to w tamtych czasach wyjątkowy wiek, przed śmiercią zdjął, noszony przez całe życie, darowany przez Jadwigę Andegaweńską pierścień i podarował Zbigniewowi, biskupowi krakowskiemu, jako pamiątkę i przypomnienie prośby o dbanie o potęgę synów.

Miłość do Jadwigi nosił w sercu, jak ten pierścień, przez całe życie. Jedyną swoją córkę, z drugiego małżeństwa nazwał imieniem, pierwszej, chyba najukochańszej żony.

A przecież Zofia była wierną i oddaną towarzyszką jego ostatnich dni. Ona też była przyczyną trwałości i ciągłości Jagiellonów, Matką Królów.

Nazywano ją księżniczką ruską. Pochodziła z terenów dzisiejszej Białorusi. Była ładna, wesoła, a wg ówczesnych kanonów, oceniano, że z jej łona można spodziewać się zdrowego potomstwa.

Źródła historyczne zarzucają jej, że była niewykształcona, niepiśmienna, co mnie trochę dziwi. Bo dziwnym jest fakt, że ktoś kto zleca pierwsze w Polsce tłumaczenie Biblii na język polski, a potem tego nie czyta. W każdym razie, nawet, gdyby to było prawda, to jej zasługi dla kultury i literatury polskiej są faktem .

J. I. Kraszewski w powieści historycznej „Matka królów” założył teorię, że Sonkę, jako żonę, podsunął Jagielle jego stryjeczny brat Witold, który poprzez młodą niedoświadczoną żonę chciał manipulować bratem. Sonka miała by być królową i szpiegiem z łaski potężnego, niestałego i niebezpiecznego Witolda.

J. Długosz opisuje charakter Witolda: „Witold budził w Polakach większy lęk niż własny król Władysław, gdyż z jednej strony było skłonniejszy do natychmiastowego wyierania zemsty za popełnione przestępstwo, a z drugiej strony ma dwakroć większą od króla moc osiągania tego, czego sobie życzy, dawania i zabierania (..)”

Zofia Holszańska pomimo potęgi adwersarza, nie ugięła się presji i swoje wszystkie siły zaangażowała w budowanie wielkości statecznego, wyważonego męża Władysława.

Jagiełło cenił sobie młodą żonę, to oczywiste. Był o nią szalenie zazdrosny. Przez całe życie miał słabość do kobiet. Byli zgodni jako małżeństwo. Razem zabiegali o koronę dla swych synów.

Drugą „słabością” króla była dobroć i uleganie wpływom możnowładców związanych z dworem. Ta cecha męża doprowadziła Sonkę do bardzo ciężkich przeżyć małżeński, kiedy oskarżono ją o cudzołóstwo. Zarzucano jej również otrucie młodej królewny Jadwigi.

Trzy lata po ślubie przyszedł na świat pierwszy syn Władysław, dwa lata później Kazimierz, a po roku syn również Kazimierz.

Nadzwyczajna płodność królowej i leciwy wiek małżonka wzbudziły pogłoski rozsiewane przez zazdrosnych wrogów Sonki. J. Długosz podaje, że wszystkich oskarżonych o zdradę ujęto i uwieziono. Najbardziej przyjaznego Zofii- Hińczę z Rogowa trzymano w strasznych Chęcińskich lochach. Dwórki poddano torturom. Na surową karę dla Zofii nalegał okrutny Witold, który nie ukrywał swej niechęci do królowej.
W końcu jednak po procesie pełnym upokorzeń i wstydu oczyszczono ją z zarzutów.

Zadanie życia, Zofia Holszańska wypełniła do końca jako żona, matka i królowa. Nieugięcie towarzyszyła Władysławowi do końca jego życia. Zachowała ciągłość nowo rodzącej się potężnej dynastii Jagiellonów. Zapewniła sukcesję swoim synom Władysławowi i Kazimierzowi. Była nieugiętą królową, która swój kapitał budowała mozolnie całe życie, choć Jan Długosz, zarzucał jej rozrzutność i łatwość w zaciąganiu długów.

Sonka to wspaniała „cicha” królowa, trochę zapomniana przez historię, trochę odstawiona na boczny tor. No cóż. Chwała królom, mężczyznom i zdobywcom, królowe spełniają tylko swój "cichy", niedoceniany, obowiązek…

Sonka


Kiedy król Władysław Jagiełło umierał, przeżywszy ok. 83 lata, a był to w tamtych czasach wyjątkowy wiek, przed śmiercią zdjął, noszony przez całe życie, darowany przez Jadwigę Andegaweńską pierścień i podarował Zbigniewowi, biskupowi krakowskiemu, jako pamiątkę i przypomnienie prośby o dbanie o potęgę synów.

Miłość do Jadwigi nosił w sercu, jak ten pierścień, przez całe życie. Jedyną swoją córkę, z drugiego małżeństwa nazwał imieniem, pierwszej, chyba najukochańszej żony.

A przecież Zofia była wierną i oddaną towarzyszką jego ostatnich dni. Ona też była przyczyną trwałości i ciągłości Jagiellonów, Matką Królów.

Nazywano ją księżniczką ruską. Pochodziła z terenów dzisiejszej Białorusi. Była ładna, wesoła, a wg ówczesnych kanonów, oceniano, że z jej łona można spodziewać się zdrowego potomstwa.

Źródła historyczne zarzucają jej, że była niewykształcona, niepiśmienna, co mnie trochę dziwi. Bo dziwnym jest fakt, że ktoś kto zleca pierwsze w Polsce tłumaczenie Biblii na język polski, a potem tego nie czyta. W każdym razie, nawet, gdyby to było prawda, to jej zasługi dla kultury i literatury polskiej są faktem .

J. I. Kraszewski w powieści historycznej „Matka królów” założył teorię, że Sonkę, jako żonę, podsunął Jagielle jego stryjeczny brat Witold, który poprzez młodą niedoświadczoną żonę chciał manipulować bratem. Sonka miała by być królową i szpiegiem z łaski potężnego, niestałego i niebezpiecznego Witolda.

J. Długosz opisuje charakter Witolda: „Witold budził w Polakach większy lęk niż własny król Władysław, gdyż z jednej strony było skłonniejszy do natychmiastowego wyierania zemsty za popełnione przestępstwo, a z drugiej strony ma dwakroć większą od króla moc osiągania tego, czego sobie życzy, dawania i zabierania (..)”

Zofia Holszańska pomimo potęgi adwersarza, nie ugięła się presji i swoje wszystkie siły zaangażowała w budowanie wielkości statecznego, wyważonego męża Władysława.

Jagiełło cenił sobie młodą żonę, to oczywiste. Był o nią szalenie zazdrosny. Przez całe życie miał słabość do kobiet. Byli zgodni jako małżeństwo. Razem zabiegali o koronę dla swych synów.

Drugą „słabością” króla była dobroć i uleganie wpływom możnowładców związanych z dworem. Ta cecha męża doprowadziła Sonkę do bardzo ciężkich przeżyć małżeński, kiedy oskarżono ją o cudzołóstwo. Zarzucano jej również otrucie młodej królewny Jadwigi.

Trzy lata po ślubie przyszedł na świat pierwszy syn Władysław, dwa lata później Kazimierz, a po roku syn również Kazimierz.

Nadzwyczajna płodność królowej i leciwy wiek małżonka wzbudziły pogłoski rozsiewane przez zazdrosnych wrogów Sonki. J. Długosz podaje, że wszystkich oskarżonych o zdradę ujęto i uwieziono. Najbardziej przyjaznego Zofii- Hińczę z Rogowa trzymano w strasznych Chęcińskich lochach. Dwórki poddano torturom. Na surową karę dla Zofii nalegał okrutny Witold, który nie ukrywał swej niechęci do królowej.
W końcu jednak po procesie pełnym upokorzeń i wstydu oczyszczono ją z zarzutów.

Zadanie życia, Zofia Holszańska wypełniła do końca jako żona, matka i królowa. Nieugięcie towarzyszyła Władysławowi do końca jego życia. Zachowała ciągłość nowo rodzącej się potężnej dynastii Jagiellonów. Zapewniła sukcesję swoim synom Władysławowi i Kazimierzowi. Była nieugiętą królową, która swój kapitał budowała mozolnie całe życie, choć Jan Długosz, zarzucał jej rozrzutność i łatwość w zaciąganiu długów.

Sonka to wspaniała „cicha” królowa, trochę zapomniana przez historię, trochę odstawiona na boczny tor. No cóż. Chwała królom, mężczyznom i zdobywcom, królowe spełniają tylko swój "cichy", niedoceniany, obowiązek…

wtorek, 20 kwietnia 2010

Doris Day





Żyjący pozostają. Potrzebują pocieszenia, radości i powrotu do normalności, która schowała się gdzieś w cieniu zadumy i żałoby. Zostaliśmy, ale to nie wybór, tylko konieczność i z tego powodu nie można czuć winy. Potrzeba nam Słońca, pogody ducha i powodów do uśmiechu.

Najbardziej promiennym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałam to uśmiech Doris Day.

Choć jej życie nie było usłane różami, a złe chwile spotykały ją tak jak każdego człowieka, to promienność i wewnętrzna radość pozwalały przetrwać życiowe burze.

To cudowne mieć blisko siebie kogoś takiego. Jeszcze lepiej jest być takim, chociaż to niekiedy arcytrudne. Czasem łatwiej jest rozwiązać równanie kwadratowe, niż znaleźć w sobie jedną dobrą, pozytywną myśl.

Doris Day nie miała łatwo. Jak prawie każda Hollywoodzka gwiazda pochodziła ze zwykłej rodziny i od najmłodszych lat marzyła o karierze artystycznej. Z początku, o karierze tancerki, ale ciężki wypadek samochodowy pokrzyżował jej plany. Cudem uszła z życiem. Samochód w którym jechała, miał kolizję z pociągiem. Wiele miesięcy spędziła na wózku. Aż ciarki człowieka przechodzą na myśl, ile musi przejść człowiek, by jego przeznaczenie odczytać właściwie.
"Dzięki" temu, że Doris nie mogła tańczyć, ba, nawet chodzić, odkryła swój prawdziwy talent. To właśnie on, piękny głos i talent muzyczny, zaprowadził ją na szczyty Hollywoodu.

Cóż, potem były sukcesy przeplatane nieudanymi związkami. Można zaryzykować stwierdzenie, że nie miała szczęścia do mężczyzn. Pierwszego męża Ala Jordena poślubiła mając 17 lat. Bardzo szybko przekonała się, że popełniła błąd. Małżonek ponoć miał szalony temperament. To stwierdzenie potwierdzi fakt, że zaraz po rozwodzie Al popełnił samobójstwo. Następny (drugi) związek trwał 8 miesięcy. Trzeci maż wpędził ją w milionowe długi, które musiała spłacać po jego rychłej śmierci. Z czwartym mężem również się rozwiodła. Takie życie. Ale czy powiedziała ostatnie słowo? :)

Doris Day ma dzisiaj 86 lat i cieszy się dobrym zdrowiem. Działa lokalnie w instytucji pomagającej bezdomnym zwierzętom.


Życzę jej długiego i wspaniałego życia. Jestem jej wdzięczna z to, że zechciała dzielić się z malkontentami, melancholikami, jednym słowem smutasami swoją pozytywną energią życiową. Jej promienna twarz, młoda, czy tez leciwa jest piękna cudnym, serdecznym uśmiechem.

Wam wszystkim życzę, abyście odnaleźli w sobie choć jeden maleńki powód, żeby dziś uśmiechnąć się tak jak Doris.

I nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że muzykę do niektórych piosenek Doris pisał nasz kochany kompozytor Henryk Wars. Autor wielu przedwojennych przebojów, ale o tym jeszcze napiszę :)

Doris Day





Żyjący pozostają. Potrzebują pocieszenia, radości i powrotu do normalności, która schowała się gdzieś w cieniu zadumy i żałoby. Zostaliśmy, ale to nie wybór, tylko konieczność i z tego powodu nie można czuć winy. Potrzeba nam Słońca, pogody ducha i powodów do uśmiechu.

Najbardziej promiennym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałam to uśmiech Doris Day.

Choć jej życie nie było usłane różami, a złe chwile spotykały ją tak jak każdego człowieka, to promienność i wewnętrzna radość pozwalały przetrwać życiowe burze.

To cudowne mieć blisko siebie kogoś takiego. Jeszcze lepiej jest być takim, chociaż to niekiedy arcytrudne. Czasem łatwiej jest rozwiązać równanie kwadratowe, niż znaleźć w sobie jedną dobrą, pozytywną myśl.

Doris Day nie miała łatwo. Jak prawie każda Hollywoodzka gwiazda pochodziła ze zwykłej rodziny i od najmłodszych lat marzyła o karierze artystycznej. Z początku, o karierze tancerki, ale ciężki wypadek samochodowy pokrzyżował jej plany. Cudem uszła z życiem. Samochód w którym jechała, miał kolizję z pociągiem. Wiele miesięcy spędziła na wózku. Aż ciarki człowieka przechodzą na myśl, ile musi przejść człowiek, by jego przeznaczenie odczytać właściwie.
"Dzięki" temu, że Doris nie mogła tańczyć, ba, nawet chodzić, odkryła swój prawdziwy talent. To właśnie on, piękny głos i talent muzyczny, zaprowadził ją na szczyty Hollywoodu.

Cóż, potem były sukcesy przeplatane nieudanymi związkami. Można zaryzykować stwierdzenie, że nie miała szczęścia do mężczyzn. Pierwszego męża Ala Jordena poślubiła mając 17 lat. Bardzo szybko przekonała się, że popełniła błąd. Małżonek ponoć miał szalony temperament. To stwierdzenie potwierdzi fakt, że zaraz po rozwodzie Al popełnił samobójstwo. Następny (drugi) związek trwał 8 miesięcy. Trzeci maż wpędził ją w milionowe długi, które musiała spłacać po jego rychłej śmierci. Z czwartym mężem również się rozwiodła. Takie życie. Ale czy powiedziała ostatnie słowo? :)

Doris Day ma dzisiaj 86 lat i cieszy się dobrym zdrowiem. Działa lokalnie w instytucji pomagającej bezdomnym zwierzętom.


Życzę jej długiego i wspaniałego życia. Jestem jej wdzięczna z to, że zechciała dzielić się z malkontentami, melancholikami, jednym słowem smutasami swoją pozytywną energią życiową. Jej promienna twarz, młoda, czy tez leciwa jest piękna cudnym, serdecznym uśmiechem.

Wam wszystkim życzę, abyście odnaleźli w sobie choć jeden maleńki powód, żeby dziś uśmiechnąć się tak jak Doris.

I nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że muzykę do niektórych piosenek Doris pisał nasz kochany kompozytor Henryk Wars. Autor wielu przedwojennych przebojów, ale o tym jeszcze napiszę :)

środa, 14 kwietnia 2010

Generał Włodzimierz Potasiński


Bliskie mi jest Wojsko Polskie od wielu lat. Znam wielu mądrych i charyzmatycznych żołnierzy. Prawdziwych fachowców. Ludzi znakomicie wykształconych, znających języki. Przedstawiających najwyżej przymioty umysłu, ciała i ducha.

Jestem dumna z faktu, że Polska posiada ludzi o najwybitniejszych umiejętnościach, cenionych na całym świecie.

Historia naszej Ojczyzny, zobowiązuje nasze Wojsko, do stania na jak najwyższym poziomie. W moim pojęciu, chłopcy Ci spełniają najwyższe standardy nie tylko europejskie.
Chciałabym wspomnieć z wielkim smutkiem jednego z tych, którzy już nie służą tu na Ziemi. Jednego, który zginął podczas służby dnia 10.04.2010r, w katastrofie samolotu rządowego.


Chcę dzisiaj wspomnieć jednego z najbardziej charyzmatycznych dowódców obecnego czasu:
Generała Włodzimierza Potasińskiego, Dowódcy Wojsk Specjalnych.

Człowieka wielkiego serca, z głową pełną pomysłów, wizjonera, jak mówią osoby, które go znały. Prawdziwego przyjaciela i patriotę.
Znakomicie wykształconego Żołnierza kształconego w najlepszych na świecie szkołach: Szkole NATO w Oberammergau, Podyplomowej Szkole Marynarki Wojennej w Monterey.

Żołnierza pełniącego służbę również po za granicami kraju: w latach 1993 – 1994 na stanowisku zastępcy dowódcy, a następnie dowódcy Polskiego Kontyngentu Wojskowego Sił Pokojowych ONZ w Syrii. W roku 2004 dowodził brygadą w składzie Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Składzie Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku, a na przełomie 2005 i 2006 roku pełnił służbę na stanowisku zastępcy dowódcy kontyngentu.
( inf. www.wojskaspecjalne.mil.pl)

Jego podwładni napisali tak:

„Panie Generale, proszę się nie martwić. W tej trudnej chwili Pana żołnierze stają na wysokości zadania – tego nas Pan nauczył. Wszyscy jesteśmy na swoich stanowiskach, z sercem rozdzieranym smutkiem i bólem podejmujemy swoje obowiązki. Niech nasza odpowiedzialna służba będzie świadectwem Pana dzieła – trudu i poświecenia dla Wojsk Specjalnych.
Pamięć o Panu będzie dla nas drogowskazem, będziemy strzec Pana osiągnięć ku chwale Wojsk Specjalnych, dla Ojczyzny”
( www.wojskaspecjalne.mil.pl)


Pożegnanie Generała
*
***
*
*
Łączę się w bólu i żałobie z Rodziną Pana Generała, składając jej wyrazy głębokiego współczucia i żalu.

Generał Włodzimierz Potasiński


Bliskie mi jest Wojsko Polskie od wielu lat. Znam wielu mądrych i charyzmatycznych żołnierzy. Prawdziwych fachowców. Ludzi znakomicie wykształconych, znających języki. Przedstawiających najwyżej przymioty umysłu, ciała i ducha.

Jestem dumna z faktu, że Polska posiada ludzi o najwybitniejszych umiejętnościach, cenionych na całym świecie.

Historia naszej Ojczyzny, zobowiązuje nasze Wojsko, do stania na jak najwyższym poziomie. W moim pojęciu, chłopcy Ci spełniają najwyższe standardy nie tylko europejskie.
Chciałabym wspomnieć z wielkim smutkiem jednego z tych, którzy już nie służą tu na Ziemi. Jednego, który zginął podczas służby dnia 10.04.2010r, w katastrofie samolotu rządowego.


Chcę dzisiaj wspomnieć jednego z najbardziej charyzmatycznych dowódców obecnego czasu:
Generała Włodzimierza Potasińskiego, Dowódcy Wojsk Specjalnych.

Człowieka wielkiego serca, z głową pełną pomysłów, wizjonera, jak mówią osoby, które go znały. Prawdziwego przyjaciela i patriotę.
Znakomicie wykształconego Żołnierza kształconego w najlepszych na świecie szkołach: Szkole NATO w Oberammergau, Podyplomowej Szkole Marynarki Wojennej w Monterey.

Żołnierza pełniącego służbę również po za granicami kraju: w latach 1993 – 1994 na stanowisku zastępcy dowódcy, a następnie dowódcy Polskiego Kontyngentu Wojskowego Sił Pokojowych ONZ w Syrii. W roku 2004 dowodził brygadą w składzie Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Składzie Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku, a na przełomie 2005 i 2006 roku pełnił służbę na stanowisku zastępcy dowódcy kontyngentu.
( inf. www.wojskaspecjalne.mil.pl)

Jego podwładni napisali tak:

„Panie Generale, proszę się nie martwić. W tej trudnej chwili Pana żołnierze stają na wysokości zadania – tego nas Pan nauczył. Wszyscy jesteśmy na swoich stanowiskach, z sercem rozdzieranym smutkiem i bólem podejmujemy swoje obowiązki. Niech nasza odpowiedzialna służba będzie świadectwem Pana dzieła – trudu i poświecenia dla Wojsk Specjalnych.
Pamięć o Panu będzie dla nas drogowskazem, będziemy strzec Pana osiągnięć ku chwale Wojsk Specjalnych, dla Ojczyzny”
( www.wojskaspecjalne.mil.pl)


Pożegnanie Generała
*
***
*
*
Łączę się w bólu i żałobie z Rodziną Pana Generała, składając jej wyrazy głębokiego współczucia i żalu.

środa, 7 kwietnia 2010

Robert Baden-Powell







"Oto dewiza skauta: dopóki nie jesteś martwy nie mów, żeś nieboszczyk."
— Robert Baden-Powell










Często ludzie zdają się zapominać, że mają jedno życie. Uśmiercają się zawczasu, Są znudzeni , zniechęceni. Brak im motywacji do dalszego istnienia. Zombi za życia, tak, często widzi się takich wśród nas.

Chciałabym dzisiaj przypomnieć tą właśnie postać- Roberta Baden-Powella. Postać pełną młodzieńczego wigoru, zapału, chęci do realizowania swojego życia w sposób twórczy, wartościowy i altruistyczny.


Pochodził z bardzo elitarnej rodziny angielskiej. Jego zainteresowanie mundurem, życiem militarnym zainspirowane i pobudzone zostało w nim przez dziadka –wojskowego, który w dzieciństwie, barwnymi opowieściami o wspaniałych przygodach, zaszczepił w nim pragnienie przeżywania przygód. Od najmłodszych lat dziadek kształcił w nim umiejętności, tropienia zwierząt, obserwacji natury i orientacji w terenie.

Prócz tego rozwijał swoją sprawność fizyczną, zaniedbując inne ważne przedmioty szkolne, które uważał za mniej potrzebne. Jego charyzma ujawniła się już wówczas, kiedy to pobudzał swoich rówieśników do kreatywnych zabaw, podchodów, tropienia i ucieczek. Wykazywał się znakomitą wiedzą w tej dziedzinie, umiejętnościami organizatorskimi oraz pedagogicznymi. Te umiejętności oraz ponadprzeciętna sprawność, zaowocowały dostaniem się do akademii wojskowej. Dzięki wspaniałym wynikom wstępnym , miał możliwość wybrania jednostki. Wybrał kawalerię stacjonującą w Indiach, o których w dzieciństwie opowiadał mu dziadek.

Był doskonale przygotowany do służby wojskowej i niestety, wykłady i nauka okazały się dla niego nudne i nieciekawe. Nudę zabijał obserwacją hinduskich myśliwych, jednocześnie ucząc się języka hindi. W międzyczasie organizował gry i zabawy dla dzieci, pisał książkę i tworzył rysunki dla czasopisma „Graphic”.
Szkołę skończy w przyspieszonym tempie, ze względu na postępy, z wyróżnieniem i stopniem oficerskim.
Po szkole zajął się szkoleniami rekrutów, ale narzucony system szkolenia uznał za nie dość dobry. Zajął się tworzeniem swojego.

W Afganistanie, do którego przeniósł się wraz z jednostką, organizował występy aktorskie dla znudzonych pobytem żołnierzy i dalej szkolił rekrutów i młodych. Jego technika zwiadu nazwana skautingiem znalazła zainteresowanie i uznanie dowództwa. W międzyczasie opublikował swoją pierwszą książkę:„Służba rozpoznania i łączności”.
System skautingowy sprawdził się w Afryce podczas wypraw przeciwko plemionom afrykańskim. Dzięki swym osiągnięciom, Baden-Powell szybko zdobywał kolejne stopnie wojskowe. Po wojnie burskiej, w której brał czynny udział, został awansowany na najmłodszego generała w armii angielskiej.

Rosnąca popularność jego książki „Poradnik skautingu” skłoniła go do zajęcia się głownie szkoleniami i nauką młodych adeptów wojska i policji. Popularność zyskał również wśród młodzieży, która chętnie czytywała jego książki.

To szczególnie na jej szkolenie B-P nastawił się w późniejszych latach. Organizował obozy skautingowe dla młodych chłopców, ucząc ich przetrwani w warunkach naturalnych. Uczył tropienia zwierząt, rozumienia natury, postępowania zgodnie z jej zasadami. Jednoczył młodzież ze sobą. Uczył przyjaznej współpracy między rówieśnikami. Tworzył współpracujące ze sobą, posiadające moralny kodeks, grupy. Stworzył prawo, które opierało się na najważniejszych zasadach etycznych: obowiązek wobec Boga, obowiązek wobec bliźnich, obowiązek wobec samego siebie. Stworzył niezłomny kodeks prawdziwego skauta i bezwzględnie wymagał postępowania według jego zasad od grup jemu podległych.

Idea Baden-Powella ogarnęła cały świat, dotarła również do Polski. To na jej podwalinach oparły się organizacje takie jak organizacja Młodzieży Niepodległościowej „Zarzewie”, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, Ruch Etyczny „Eleusis”, a potem Harcerstwo Polskie.

Dzięki skautingowi młodzież na całym świecie mogła w okresie dorastania przeżywać wspaniałe chwile na obozach, zdobywać umiejętności współżycia z naturą, postępowania zgodnego z przyjętym moralnym kodeksem, uczyć się współżycia z rówieśnikami, wzajemnej pomocy. Wszystko w postaci zabawy, na pół serio, doskonale wpajało młodym prawidłowe postawy społeczne, odwagę, prawość , męstwo i przekonanie, że walka o szczytne idee zawsze trwa do końca.

Nigdy nie zapominajmy, ze Baden-Powell obudził w młodzieży drzemiące potężne siły młodego ducha. Ruch, który w polskich warunkach zrodził młodzież, która przekroczyła wszystkie granice męstwa, poświęcenia, odwagi, altruizmu i bratniej miłości w POWSTANIU WARSZAWSKIM.

Robert Baden-Powell







"Oto dewiza skauta: dopóki nie jesteś martwy nie mów, żeś nieboszczyk."
— Robert Baden-Powell










Często ludzie zdają się zapominać, że mają jedno życie. Uśmiercają się zawczasu, Są znudzeni , zniechęceni. Brak im motywacji do dalszego istnienia. Zombi za życia, tak, często widzi się takich wśród nas.

Chciałabym dzisiaj przypomnieć tą właśnie postać- Roberta Baden-Powella. Postać pełną młodzieńczego wigoru, zapału, chęci do realizowania swojego życia w sposób twórczy, wartościowy i altruistyczny.


Pochodził z bardzo elitarnej rodziny angielskiej. Jego zainteresowanie mundurem, życiem militarnym zainspirowane i pobudzone zostało w nim przez dziadka –wojskowego, który w dzieciństwie, barwnymi opowieściami o wspaniałych przygodach, zaszczepił w nim pragnienie przeżywania przygód. Od najmłodszych lat dziadek kształcił w nim umiejętności, tropienia zwierząt, obserwacji natury i orientacji w terenie.

Prócz tego rozwijał swoją sprawność fizyczną, zaniedbując inne ważne przedmioty szkolne, które uważał za mniej potrzebne. Jego charyzma ujawniła się już wówczas, kiedy to pobudzał swoich rówieśników do kreatywnych zabaw, podchodów, tropienia i ucieczek. Wykazywał się znakomitą wiedzą w tej dziedzinie, umiejętnościami organizatorskimi oraz pedagogicznymi. Te umiejętności oraz ponadprzeciętna sprawność, zaowocowały dostaniem się do akademii wojskowej. Dzięki wspaniałym wynikom wstępnym , miał możliwość wybrania jednostki. Wybrał kawalerię stacjonującą w Indiach, o których w dzieciństwie opowiadał mu dziadek.

Był doskonale przygotowany do służby wojskowej i niestety, wykłady i nauka okazały się dla niego nudne i nieciekawe. Nudę zabijał obserwacją hinduskich myśliwych, jednocześnie ucząc się języka hindi. W międzyczasie organizował gry i zabawy dla dzieci, pisał książkę i tworzył rysunki dla czasopisma „Graphic”.
Szkołę skończy w przyspieszonym tempie, ze względu na postępy, z wyróżnieniem i stopniem oficerskim.
Po szkole zajął się szkoleniami rekrutów, ale narzucony system szkolenia uznał za nie dość dobry. Zajął się tworzeniem swojego.

W Afganistanie, do którego przeniósł się wraz z jednostką, organizował występy aktorskie dla znudzonych pobytem żołnierzy i dalej szkolił rekrutów i młodych. Jego technika zwiadu nazwana skautingiem znalazła zainteresowanie i uznanie dowództwa. W międzyczasie opublikował swoją pierwszą książkę:„Służba rozpoznania i łączności”.
System skautingowy sprawdził się w Afryce podczas wypraw przeciwko plemionom afrykańskim. Dzięki swym osiągnięciom, Baden-Powell szybko zdobywał kolejne stopnie wojskowe. Po wojnie burskiej, w której brał czynny udział, został awansowany na najmłodszego generała w armii angielskiej.

Rosnąca popularność jego książki „Poradnik skautingu” skłoniła go do zajęcia się głownie szkoleniami i nauką młodych adeptów wojska i policji. Popularność zyskał również wśród młodzieży, która chętnie czytywała jego książki.

To szczególnie na jej szkolenie B-P nastawił się w późniejszych latach. Organizował obozy skautingowe dla młodych chłopców, ucząc ich przetrwani w warunkach naturalnych. Uczył tropienia zwierząt, rozumienia natury, postępowania zgodnie z jej zasadami. Jednoczył młodzież ze sobą. Uczył przyjaznej współpracy między rówieśnikami. Tworzył współpracujące ze sobą, posiadające moralny kodeks, grupy. Stworzył prawo, które opierało się na najważniejszych zasadach etycznych: obowiązek wobec Boga, obowiązek wobec bliźnich, obowiązek wobec samego siebie. Stworzył niezłomny kodeks prawdziwego skauta i bezwzględnie wymagał postępowania według jego zasad od grup jemu podległych.

Idea Baden-Powella ogarnęła cały świat, dotarła również do Polski. To na jej podwalinach oparły się organizacje takie jak organizacja Młodzieży Niepodległościowej „Zarzewie”, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, Ruch Etyczny „Eleusis”, a potem Harcerstwo Polskie.

Dzięki skautingowi młodzież na całym świecie mogła w okresie dorastania przeżywać wspaniałe chwile na obozach, zdobywać umiejętności współżycia z naturą, postępowania zgodnego z przyjętym moralnym kodeksem, uczyć się współżycia z rówieśnikami, wzajemnej pomocy. Wszystko w postaci zabawy, na pół serio, doskonale wpajało młodym prawidłowe postawy społeczne, odwagę, prawość , męstwo i przekonanie, że walka o szczytne idee zawsze trwa do końca.

Nigdy nie zapominajmy, ze Baden-Powell obudził w młodzieży drzemiące potężne siły młodego ducha. Ruch, który w polskich warunkach zrodził młodzież, która przekroczyła wszystkie granice męstwa, poświęcenia, odwagi, altruizmu i bratniej miłości w POWSTANIU WARSZAWSKIM.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Warszawa w rozmowach- Justyna Krajewska

Takie pozycje książkowe lubię najbardziej. Biograficzne, historyczne, prawdziwe i klimatyczne. Takie lubię czytać. Dzięki swoim bohaterom au...